To już 3 lata, jak odszedł od nas na zawsze największy Ptyś świata...
wtorek, 27 maja 2014
niedziela, 25 maja 2014
25 maja
66 lat temu w więzieniu mokotowskim na mocy "wyroku" komunistycznego "sądu" został po "procesie" zamordowany jeden z największych bohaterów II wojny światowej...człowiek który dobrowolnie dał się zamknąć w piekle na ziemi jakim był KL Auschwitz,zorganizował tam konspirację obozową i zdołał stamtąd uciec...w jednym z grypsów wysłanych z więzienia napisał że w porównaniu z przesłuchaniami UB Auschwitz to była igraszka...
66 lat temu w więzieniu mokotowskim na mocy "wyroku" komunistycznego "sądu" został po "procesie" zamordowany jeden z największych bohaterów II wojny światowej...człowiek który dobrowolnie dał się zamknąć w piekle na ziemi jakim był KL Auschwitz,zorganizował tam konspirację obozową i zdołał stamtąd uciec...w jednym z grypsów wysłanych z więzienia napisał że w porównaniu z przesłuchaniami UB Auschwitz to była igraszka...
Tak się złożyło że dziś, w kolejną rocznicę zbrodni na rotmistrzu Pileckim zmarła inna, nie mniej ważna dla powojennej historii Polski postać.
Postać budząca jednak o wiele większe kontrowersje...
niedziela, 18 maja 2014
18 maja
70 lat temu zakończyła się najkrwawsza bitwa II wojny światowej na froncie zachodnim - bitwa o Monte Cassino, nazywana niekiedy "zachodnioeuropejskim Stalingradem" http://pl.wikipedia.org/wiki/Bitwa_o_Monte_Cassino .
Decydującą rolę w niej odegrał II Korpus Polski dowodzony przez generała Władysława Andersa http://pl.wikipedia.org/wiki/2_Korpus_Polski_%28PSZ%29 . To natarcia jego oddziałów w dniach 12-18 maja doprowadziły do wycofania się oddziałów niemieckich z ruin klasztoru na Monte Cassino i umożliwiły jego zajęcie, co otworzyło siłom alianckim drogę na Rzym.
Maki rosnące pod Monte Cassino "...z polskiej wzrosły krwi...". Ten cytat pochodzi z jednej z najbardziej znanych polskich pieśni patriotycznych - "Czerwone Maki na Monte Cassino". O okolicznościach jej powstania i okolicznościach zdobycia Monte Cassino możemy przeczytać poniżej w znakomitym felietonie Włodzimierza Kalickiego. Pod felietonem - rysunki Marka Szyszki przedstawiające przeciwnikó spod Monte Cassino: Niemców, Polaków i Francuza (a właściwie marokańskiego goumier, jednego z tych którzy tak niechlubnie zapisali się w kampanii włoskiej okrucieństwami dokonywanymi na włoskich cywilach http://pl.wikipedia.org/wiki/Goumiers ).
18 maja 1944 r.
No to gramy!
O 9.30 patrol dociera pod zniszczone mury opactwa Monte Cassino. Sierżant Wadas staje na ramionach kolegi i jako pierwszy wdrapuje się na dziedziniec klasztoru. Posąg św. Benedykta ma utrąconą głowę, u jego podstawy leży na wpół zasypany martwy niemiecki żołnierz. Wadas krzyczy w uchylone drzwi: - Hände hoch, oder ich schiesse!
W ciemnościach ciężarówki trzęsą niemiłosiernie na wybojach wąziutkiej drogi. Zespół Teatru Żołnierza Polskiego przy 2. Korpusie Sił Zbrojnych wraca z występów w Lucernie do swojej polowej siedziby w miejscowości Campobasso. Na miejscu znużeni wojskowi artyści zasypiają niemal natychmiast. Tylko Feliks Konarski, przed wojną znany śpiewak operetkowy, autor i kompozytor popularnych piosenek, teraz, pod pseudonimem Ref-Ren, gwiazdor estrady Teatru Żołnierza Polskiego, stoi przy oknie i wpatruje się w odległe błyski na horyzoncie. Aliancka artyleria ostrzeliwuje Monte Cassino. Ostrzał 2 tysięcy dział jest tak silny, że malutkie błyski łączą się w długie, białe pasma.
Konarski kładzie się w końcu do łóżka, przysypia. Budzi się w środku nocy. Po głowie krążą mu frazy z rozkazu dowódcy 2. Korpusu gen. Władysława Andersa. "Nadeszła chwila bitwy... Zadanie, które nam przypadło, rozsławi na cały świat imię polskiego żołnierza... Idziemy naprzód ze świętym hasłem w sercach naszych: Bóg, Honor, Ojczyzna". Konarski gorączkowo układa w myślach słowa piosenki o straszliwych walkach swoich kolegów na zboczach Monte Cassino i sąsiednich wzgórz. Musi złapać jakiś dobry szlagwort, jakiś mocny rym, który ustawi cały tekst - ale nic nie przychodzi mu do głowy.
No dobrze, od początku. Co tam się dzieje? Nad polskimi żołnierzami góruje ciemny masyw niezdobytej góry klasztornej... Z sięgających chmur ruin klasztoru Niemcy zieją ogniem... Nasi wspinają się i giną... W ruinach grasują szczury... Więc może: chmury - szczury? Rym jest, ale bez sensu. I nagle jasność:
"Czy widzisz te gruzy na szczycie?
Tam wróg twój się kryje jak szczur.
Musicie... Musicie... Musicie...
Za kark wziąć i strącić go z chmur...".
Ref-Ren wyskakuje z łóżka, łapie kartkę kancelaryjnego papieru i ołówek. Notuje, czyta raz, drugi, trzeci. "Za kark wziąć i strącić go z chmur". To nie jest dobra fraza, język plącze się niemiłosiernie. To się nadaje raczej na wojskowe hasło - nie do wymówienia dla żadnej, poza Polakami, nacji. Konarski nie zatrzymuje się nad koślawym wersem. Ma już następne.
"I poszli szaleni, zażarci,
I poszli zabijać i mścić...
I poszli jak zawsze uparci,
Jak zawsze - za honor się bić...".
To już siódma noc niesamowicie zażartych walk o Monte Cassino, w trakcie których zginęły setki żołnierzy 2. Korpusu. Polską krwią spłynęły skały masywu klasztornego i sąsiednich wzgórz. Konarskiemu przypominają się opowieści kombatantów z frontu nad Sommą z I wojny światowej, którym wszechobecna krew kojarzyła się z polami krwistoczerwonych maków.
"Czerwone maki na Monte Cassino
zamiast rosy piły polską krew...
Po tych makach szedł żołnierz i ginął,
Lecz silniejszy od śmierci był gniew.
Przejdą lata i wieki przeminą,
Pozostaną ślady dawnych dni
I wszystkie maki na Monte Cassino
czerwieńsze będą - bo z polskiej wzrosną krwi".
O trzeciej w nocy Ref-Ren składa kartkę z tekstem, wybiega na ulicę i pędzi na kwaterę kompozytora i dyrygenta Alfreda Schütza, teraz żołnierza 2. Korpusu.
- Fredek, wstawaj!
- Co się dzieje? Jedziemy?
- Nie, mam piosenkę. Musisz zrobić muzykę, i to zaraz, w pół godziny!
- Oszalałeś? W środku nocy mam ci pisać muzykę?! Co to, pali się?
- Żebyś wiedział. Rano jedziemy na objazd i musimy ją zaśpiewać. Pisz, a ja sprowadzę resztę zespołu i do rana nauczymy się.
Schütz w piżamie siada przy pianinie. Studiuje tekst, uderza w klawisze. Konarski rusza budzić kolegów z zespołu. Wrzeszczą na niego, klną, ale w końcu wstają. Nie mija pół godziny, gdy wszyscy są na kwaterze Schütza. Kompozytor ma już melodię. Konarski dyktuje tekst, koledzy notują. Wreszcie rusza próba. Brzmi nieźle. Za ścianą rozlegają się postękiwania i głosy włoskich gospodarzy, u których mieszkają Polacy. Włosi nie mają jednak odwagi, by głośno oprotestować próby chóru o wpół do czwartej nad ranem. O wpół do piątej próba kończy się.
W ciemnościach z Monte Cassino przemykają się na północ grupki niemieckich żołnierzy. Poprzedniego dnia na wieść, że alianci są o krok od odcięcia miasteczka Cassino i góry klasztornej, naczelny dowódca sił niemieckich marszałek Albert Kesselring zezwolił na wycofanie się stamtąd niedobitków obrońców. Setka niemieckich spadochroniarzy ruszyła z klasztoru prosto na południe, by poddać się Brytyjczykom, a nie Polakom. W schronach i jaskiniach w zboczu góry zostają ranni i skrajnie wyczerpani Niemcy.
Wczesnym rankiem wywieszają oni na ruinach klasztoru białą flagę. Dostrzega ją płk Zygmunt Łakiński, dowódca artylerii w Dywizji Strzelców Karpackich.
Pułkownik natychmiast łączy się z dowództwem brygady dywizji karpackiej i prosi, by do klasztoru wysłać patrol z flagą narodową. W odpowiedzi słyszy, że po wielogodzinnych walkach piechota jest zbyt wyczerpana, by ruszyć na szczyt. Płk Łakiński dzwoni do brygady kawalerii. Trzeba się pośpieszyć, jako pierwsi będą przecież chcieli zatknąć swój sztandar Brytyjczycy. Na wieść o misji ułani w biegu fastrygują proporczyk 12. Pułku Ułanów Podolskich z kawałka amarantowej chustki, jakieś granatowej szmatki i strzępów bandaża.
O 8 rano 26-letni ppor. Kazimierz Gurbiel z 12. Pułku Ułanów Podolskich dostaje rozkaz wymarszu na Monte Cassino. Nie ma czasu na odszukanie swojego hełmu. Z odkrytą głową, na czele tuzina żołnierzy, rusza przez pola minowe. Nikt do nich nie strzela. Za nimi idzie 18-osobowy patrol dowodzony przez por. Hrynkiewicza. Na szczyt ppor. Gurbiel wspina się z szóstką ułanów. Rozgrzane powietrze przesycone jest trupim odorem.
O 9.30 patrol dociera pod zniszczone mury opactwa. Sierżant Wadas staje na ramionach kolegi i jako pierwszy wdrapuje się na dziedziniec klasztoru. Posąg św. Benedykta ma utrąconą głowę, u jego podstawy leży na wpół zasypany martwy niemiecki żołnierz. Wadas krzyczy w uchylone drzwi: - Hände hoch, oder ich schiesse!
Po chwili wychodzi kilkunastu niemieckich spadochroniarzy, przerażonych, zarośniętych, w strzępach mundurów i opatrunków. Na widok polskich orzełków bledną. Są pewni, że zaraz pójdą pod mur. Ppor. Gurbiel każe przetłumaczyć Wadasowi, że nic się im nie stanie. Dowódca spadochroniarzy prosi o pół godziny, by jego ludzie mogli ogarnąć się i godnie pójść do niewoli. Ppor. Gurbiel zgadza się.
Jeden z ułanów znajduje niewielki otwór w morzu gruzów. Gurbiel wciska się weń i trafia do krypty św. Benedykta, w której Niemcy urządzili namiastkę szpitala. Obok ołtarza na rozrzuconych ornatach leży trzech ciężko rannych spadochroniarzy. Straszliwie śmierdzi. Gurbiel odkrywa, że plecaki i worki wypełnione są zwłokami i częściami ciał poległych Niemców. Nie było komu wynieść ich i zakopać pod ostrzałem alianckiej artylerii. Gurbiel wysyła jednego z ułanów po noszowych, by zabrać rannych na dół.
Gdzieś zapodziała się biało-czerwona flaga. Ułan Józef Bruliński, goniec por. Hrynkiewicza, przynosi ppor. Gurbielowi sfastrygowany proporzec. Podporucznik ustępuje honoru wetknięcia go w gruzy: - Józiu, zrób to ty.
Po chwili na dziedziniec wchodzi zdyszany major kontyngentu kanadyjskiego. Wściekły pyta ułanów, co tu robią.
- A pan? - odpowiada pytaniem ppor. Gurbiel.
Zjawiają się oficerowie i żołnierze brytyjscy. Nad ruinami powiewają flagi polska i brytyjska. Do klasztoru wdrapuje się po skałach grupa brytyjskich i amerykańskich korespondentów wojennych.
W III batalionie saperów od rana panuje radość. O 7.12 dotarł meldunek, że Polacy zajęli właśnie wzgórze 593, kluczowe dla obrony góry klasztornej. Zajęcie klasztoru jest teraz tylko kwestią godzin. Gdy na jego ruinach pojawia się proporczyk 12. pułku Ułanów Podolskich, a potem biało-czerwona flaga, saperzy trzeciego plutonu cieszą się jak dzieci. W górę lecą hełmy i części wyposażenia. Płk. Władysław Rakowski, dowódca III batalionu saperów, studzi entuzjazm podwładnych - to jeszcze nie koniec wojny. Po chwili wzywa plutonowego Czecha: - Plutonowy Emil Czech, macie specjalne zadanie. Z rozkazu generała Ducha dziś o godzinie 12 na ruinach klasztoru Monte Cassino odegracie hejnał krakowski. Musicie się śpieszyć. Zostały wam zaledwie dwie godziny.
"Rozkaz, panie pułkowniku. Tylko co z trąbką? Na zwykłej sygnałówce trudno będzie tę melodię wyciągnąć".
- Nie martwcie się, Czech! Za was myślą inni. Poruczniku Woźnicki, dajcie no tę trąbkę! - komenderuje pułkownik.
Porucznik podaje lśniący nowością kornet C. Płk Rakowski napomina jeszcze plutonowego, by sobie poćwiczył hejnał, bo jak wyjdzie z niego pianie koguta, to będzie niedobrze.
Emil Czech nie musi ćwiczyć. Przed wojną dostał przydział do orkiestry wojskowej I baonu saperów kolejowych w Krakowie. Hejnał grał wtedy do znudzenia
Plutonowy Czech wskakuje do ciężarówki. Maszyna z rykiem silnika pędzi krętymi serpentynami w stronę Monte Cassino. Jedzie przez miejsca jednych z najcięższych walk Polaków, tak zwaną Gardziel, i dalej wzdłuż Doliny Śmierci. Na Monte Cairo ciągle trzymają się Niemcy. Pociski moździerzy padają coraz bliżej pędzącego samochodu. Ostre hamowanie. Ciężarówka staje przed ogromną wyrwą w drodze. Objazdu nie ma - z jednej strony pionowa skala, z drugiej przepaść. Czech ma do przejścia na piechotę kilkanaście kilometrów, w górach, pod niemieckim ostrzałem. W niespełna dwie godziny. Nie załamuje się jednak, rusza w stronę klasztornej góry. Po pół godzinie zza zakrętu wyjeżdża dżip. Prowadzi go znajomy plut. Czecha, lekarz por. Stanisław Szczepanek. Na wieść o misji trębacza por. Szczepanek zawraca i pędzi w kierunku Monte Cassino. Zręcznie omija rozbite czołgi, samochody, trupy koni. Im bliżej szczytu, tym więcej leżących na poboczach szkieletów. To szczątki Anglików, Hindusów i Kanadyjczyków, którzy próbowali jako pierwsi. Kilkaset metrów dalej zaczynają się stosy ciał ułożonych przy drodze jak sągi drewna. Na rękawach mundurów mają biało-czerwone kwadraciki, a na nich zielone jodełki. To żołnierze 3. Dywizji Strzelców Karpackich.
Ostatni odcinek drogi to wspinaczka po skałach. Plut. Czech na szczyt wchodzi tuż przed 12. Na jednej z pokiereszowanych ścian klasztoru dostrzega resztki potężnych organów. Plut. Czech podchodzi z plutonowym Chomą do masztu z polską flagą. Towarzyszą im angielscy i amerykańscy korespondenci. Trzaskają flesze, terkocą kamery. Pięć dźwięków rozłożonego trójdźwięku durowego niesie się ponad złomami ruin i skał. Stojący obok polscy żołnierze rękawami ocierają łzy.
70 lat temu zakończyła się najkrwawsza bitwa II wojny światowej na froncie zachodnim - bitwa o Monte Cassino, nazywana niekiedy "zachodnioeuropejskim Stalingradem" http://pl.wikipedia.org/wiki/Bitwa_o_Monte_Cassino .
Decydującą rolę w niej odegrał II Korpus Polski dowodzony przez generała Władysława Andersa http://pl.wikipedia.org/wiki/2_Korpus_Polski_%28PSZ%29 . To natarcia jego oddziałów w dniach 12-18 maja doprowadziły do wycofania się oddziałów niemieckich z ruin klasztoru na Monte Cassino i umożliwiły jego zajęcie, co otworzyło siłom alianckim drogę na Rzym.
Sukces II Korpusu okupiony został bardzo krwawo...1017 poległych, 2931 rannych.
Maki rosnące pod Monte Cassino "...z polskiej wzrosły krwi...". Ten cytat pochodzi z jednej z najbardziej znanych polskich pieśni patriotycznych - "Czerwone Maki na Monte Cassino". O okolicznościach jej powstania i okolicznościach zdobycia Monte Cassino możemy przeczytać poniżej w znakomitym felietonie Włodzimierza Kalickiego. Pod felietonem - rysunki Marka Szyszki przedstawiające przeciwnikó spod Monte Cassino: Niemców, Polaków i Francuza (a właściwie marokańskiego goumier, jednego z tych którzy tak niechlubnie zapisali się w kampanii włoskiej okrucieństwami dokonywanymi na włoskich cywilach http://pl.wikipedia.org/wiki/Goumiers ).
18 maja 1944 r.
No to gramy!
O 9.30 patrol dociera pod zniszczone mury opactwa Monte Cassino. Sierżant Wadas staje na ramionach kolegi i jako pierwszy wdrapuje się na dziedziniec klasztoru. Posąg św. Benedykta ma utrąconą głowę, u jego podstawy leży na wpół zasypany martwy niemiecki żołnierz. Wadas krzyczy w uchylone drzwi: - Hände hoch, oder ich schiesse!
W ciemnościach ciężarówki trzęsą niemiłosiernie na wybojach wąziutkiej drogi. Zespół Teatru Żołnierza Polskiego przy 2. Korpusie Sił Zbrojnych wraca z występów w Lucernie do swojej polowej siedziby w miejscowości Campobasso. Na miejscu znużeni wojskowi artyści zasypiają niemal natychmiast. Tylko Feliks Konarski, przed wojną znany śpiewak operetkowy, autor i kompozytor popularnych piosenek, teraz, pod pseudonimem Ref-Ren, gwiazdor estrady Teatru Żołnierza Polskiego, stoi przy oknie i wpatruje się w odległe błyski na horyzoncie. Aliancka artyleria ostrzeliwuje Monte Cassino. Ostrzał 2 tysięcy dział jest tak silny, że malutkie błyski łączą się w długie, białe pasma.
Konarski kładzie się w końcu do łóżka, przysypia. Budzi się w środku nocy. Po głowie krążą mu frazy z rozkazu dowódcy 2. Korpusu gen. Władysława Andersa. "Nadeszła chwila bitwy... Zadanie, które nam przypadło, rozsławi na cały świat imię polskiego żołnierza... Idziemy naprzód ze świętym hasłem w sercach naszych: Bóg, Honor, Ojczyzna". Konarski gorączkowo układa w myślach słowa piosenki o straszliwych walkach swoich kolegów na zboczach Monte Cassino i sąsiednich wzgórz. Musi złapać jakiś dobry szlagwort, jakiś mocny rym, który ustawi cały tekst - ale nic nie przychodzi mu do głowy.
No dobrze, od początku. Co tam się dzieje? Nad polskimi żołnierzami góruje ciemny masyw niezdobytej góry klasztornej... Z sięgających chmur ruin klasztoru Niemcy zieją ogniem... Nasi wspinają się i giną... W ruinach grasują szczury... Więc może: chmury - szczury? Rym jest, ale bez sensu. I nagle jasność:
"Czy widzisz te gruzy na szczycie?
Tam wróg twój się kryje jak szczur.
Musicie... Musicie... Musicie...
Za kark wziąć i strącić go z chmur...".
Ref-Ren wyskakuje z łóżka, łapie kartkę kancelaryjnego papieru i ołówek. Notuje, czyta raz, drugi, trzeci. "Za kark wziąć i strącić go z chmur". To nie jest dobra fraza, język plącze się niemiłosiernie. To się nadaje raczej na wojskowe hasło - nie do wymówienia dla żadnej, poza Polakami, nacji. Konarski nie zatrzymuje się nad koślawym wersem. Ma już następne.
"I poszli szaleni, zażarci,
I poszli zabijać i mścić...
I poszli jak zawsze uparci,
Jak zawsze - za honor się bić...".
To już siódma noc niesamowicie zażartych walk o Monte Cassino, w trakcie których zginęły setki żołnierzy 2. Korpusu. Polską krwią spłynęły skały masywu klasztornego i sąsiednich wzgórz. Konarskiemu przypominają się opowieści kombatantów z frontu nad Sommą z I wojny światowej, którym wszechobecna krew kojarzyła się z polami krwistoczerwonych maków.
"Czerwone maki na Monte Cassino
zamiast rosy piły polską krew...
Po tych makach szedł żołnierz i ginął,
Lecz silniejszy od śmierci był gniew.
Przejdą lata i wieki przeminą,
Pozostaną ślady dawnych dni
I wszystkie maki na Monte Cassino
czerwieńsze będą - bo z polskiej wzrosną krwi".
O trzeciej w nocy Ref-Ren składa kartkę z tekstem, wybiega na ulicę i pędzi na kwaterę kompozytora i dyrygenta Alfreda Schütza, teraz żołnierza 2. Korpusu.
- Fredek, wstawaj!
- Co się dzieje? Jedziemy?
- Nie, mam piosenkę. Musisz zrobić muzykę, i to zaraz, w pół godziny!
- Oszalałeś? W środku nocy mam ci pisać muzykę?! Co to, pali się?
- Żebyś wiedział. Rano jedziemy na objazd i musimy ją zaśpiewać. Pisz, a ja sprowadzę resztę zespołu i do rana nauczymy się.
Schütz w piżamie siada przy pianinie. Studiuje tekst, uderza w klawisze. Konarski rusza budzić kolegów z zespołu. Wrzeszczą na niego, klną, ale w końcu wstają. Nie mija pół godziny, gdy wszyscy są na kwaterze Schütza. Kompozytor ma już melodię. Konarski dyktuje tekst, koledzy notują. Wreszcie rusza próba. Brzmi nieźle. Za ścianą rozlegają się postękiwania i głosy włoskich gospodarzy, u których mieszkają Polacy. Włosi nie mają jednak odwagi, by głośno oprotestować próby chóru o wpół do czwartej nad ranem. O wpół do piątej próba kończy się.
W ciemnościach z Monte Cassino przemykają się na północ grupki niemieckich żołnierzy. Poprzedniego dnia na wieść, że alianci są o krok od odcięcia miasteczka Cassino i góry klasztornej, naczelny dowódca sił niemieckich marszałek Albert Kesselring zezwolił na wycofanie się stamtąd niedobitków obrońców. Setka niemieckich spadochroniarzy ruszyła z klasztoru prosto na południe, by poddać się Brytyjczykom, a nie Polakom. W schronach i jaskiniach w zboczu góry zostają ranni i skrajnie wyczerpani Niemcy.
Wczesnym rankiem wywieszają oni na ruinach klasztoru białą flagę. Dostrzega ją płk Zygmunt Łakiński, dowódca artylerii w Dywizji Strzelców Karpackich.
Pułkownik natychmiast łączy się z dowództwem brygady dywizji karpackiej i prosi, by do klasztoru wysłać patrol z flagą narodową. W odpowiedzi słyszy, że po wielogodzinnych walkach piechota jest zbyt wyczerpana, by ruszyć na szczyt. Płk Łakiński dzwoni do brygady kawalerii. Trzeba się pośpieszyć, jako pierwsi będą przecież chcieli zatknąć swój sztandar Brytyjczycy. Na wieść o misji ułani w biegu fastrygują proporczyk 12. Pułku Ułanów Podolskich z kawałka amarantowej chustki, jakieś granatowej szmatki i strzępów bandaża.
O 8 rano 26-letni ppor. Kazimierz Gurbiel z 12. Pułku Ułanów Podolskich dostaje rozkaz wymarszu na Monte Cassino. Nie ma czasu na odszukanie swojego hełmu. Z odkrytą głową, na czele tuzina żołnierzy, rusza przez pola minowe. Nikt do nich nie strzela. Za nimi idzie 18-osobowy patrol dowodzony przez por. Hrynkiewicza. Na szczyt ppor. Gurbiel wspina się z szóstką ułanów. Rozgrzane powietrze przesycone jest trupim odorem.
O 9.30 patrol dociera pod zniszczone mury opactwa. Sierżant Wadas staje na ramionach kolegi i jako pierwszy wdrapuje się na dziedziniec klasztoru. Posąg św. Benedykta ma utrąconą głowę, u jego podstawy leży na wpół zasypany martwy niemiecki żołnierz. Wadas krzyczy w uchylone drzwi: - Hände hoch, oder ich schiesse!
Po chwili wychodzi kilkunastu niemieckich spadochroniarzy, przerażonych, zarośniętych, w strzępach mundurów i opatrunków. Na widok polskich orzełków bledną. Są pewni, że zaraz pójdą pod mur. Ppor. Gurbiel każe przetłumaczyć Wadasowi, że nic się im nie stanie. Dowódca spadochroniarzy prosi o pół godziny, by jego ludzie mogli ogarnąć się i godnie pójść do niewoli. Ppor. Gurbiel zgadza się.
Jeden z ułanów znajduje niewielki otwór w morzu gruzów. Gurbiel wciska się weń i trafia do krypty św. Benedykta, w której Niemcy urządzili namiastkę szpitala. Obok ołtarza na rozrzuconych ornatach leży trzech ciężko rannych spadochroniarzy. Straszliwie śmierdzi. Gurbiel odkrywa, że plecaki i worki wypełnione są zwłokami i częściami ciał poległych Niemców. Nie było komu wynieść ich i zakopać pod ostrzałem alianckiej artylerii. Gurbiel wysyła jednego z ułanów po noszowych, by zabrać rannych na dół.
Gdzieś zapodziała się biało-czerwona flaga. Ułan Józef Bruliński, goniec por. Hrynkiewicza, przynosi ppor. Gurbielowi sfastrygowany proporzec. Podporucznik ustępuje honoru wetknięcia go w gruzy: - Józiu, zrób to ty.
Po chwili na dziedziniec wchodzi zdyszany major kontyngentu kanadyjskiego. Wściekły pyta ułanów, co tu robią.
- A pan? - odpowiada pytaniem ppor. Gurbiel.
Zjawiają się oficerowie i żołnierze brytyjscy. Nad ruinami powiewają flagi polska i brytyjska. Do klasztoru wdrapuje się po skałach grupa brytyjskich i amerykańskich korespondentów wojennych.
W III batalionie saperów od rana panuje radość. O 7.12 dotarł meldunek, że Polacy zajęli właśnie wzgórze 593, kluczowe dla obrony góry klasztornej. Zajęcie klasztoru jest teraz tylko kwestią godzin. Gdy na jego ruinach pojawia się proporczyk 12. pułku Ułanów Podolskich, a potem biało-czerwona flaga, saperzy trzeciego plutonu cieszą się jak dzieci. W górę lecą hełmy i części wyposażenia. Płk. Władysław Rakowski, dowódca III batalionu saperów, studzi entuzjazm podwładnych - to jeszcze nie koniec wojny. Po chwili wzywa plutonowego Czecha: - Plutonowy Emil Czech, macie specjalne zadanie. Z rozkazu generała Ducha dziś o godzinie 12 na ruinach klasztoru Monte Cassino odegracie hejnał krakowski. Musicie się śpieszyć. Zostały wam zaledwie dwie godziny.
"Rozkaz, panie pułkowniku. Tylko co z trąbką? Na zwykłej sygnałówce trudno będzie tę melodię wyciągnąć".
- Nie martwcie się, Czech! Za was myślą inni. Poruczniku Woźnicki, dajcie no tę trąbkę! - komenderuje pułkownik.
Porucznik podaje lśniący nowością kornet C. Płk Rakowski napomina jeszcze plutonowego, by sobie poćwiczył hejnał, bo jak wyjdzie z niego pianie koguta, to będzie niedobrze.
Emil Czech nie musi ćwiczyć. Przed wojną dostał przydział do orkiestry wojskowej I baonu saperów kolejowych w Krakowie. Hejnał grał wtedy do znudzenia
Plutonowy Czech wskakuje do ciężarówki. Maszyna z rykiem silnika pędzi krętymi serpentynami w stronę Monte Cassino. Jedzie przez miejsca jednych z najcięższych walk Polaków, tak zwaną Gardziel, i dalej wzdłuż Doliny Śmierci. Na Monte Cairo ciągle trzymają się Niemcy. Pociski moździerzy padają coraz bliżej pędzącego samochodu. Ostre hamowanie. Ciężarówka staje przed ogromną wyrwą w drodze. Objazdu nie ma - z jednej strony pionowa skala, z drugiej przepaść. Czech ma do przejścia na piechotę kilkanaście kilometrów, w górach, pod niemieckim ostrzałem. W niespełna dwie godziny. Nie załamuje się jednak, rusza w stronę klasztornej góry. Po pół godzinie zza zakrętu wyjeżdża dżip. Prowadzi go znajomy plut. Czecha, lekarz por. Stanisław Szczepanek. Na wieść o misji trębacza por. Szczepanek zawraca i pędzi w kierunku Monte Cassino. Zręcznie omija rozbite czołgi, samochody, trupy koni. Im bliżej szczytu, tym więcej leżących na poboczach szkieletów. To szczątki Anglików, Hindusów i Kanadyjczyków, którzy próbowali jako pierwsi. Kilkaset metrów dalej zaczynają się stosy ciał ułożonych przy drodze jak sągi drewna. Na rękawach mundurów mają biało-czerwone kwadraciki, a na nich zielone jodełki. To żołnierze 3. Dywizji Strzelców Karpackich.
Ostatni odcinek drogi to wspinaczka po skałach. Plut. Czech na szczyt wchodzi tuż przed 12. Na jednej z pokiereszowanych ścian klasztoru dostrzega resztki potężnych organów. Plut. Czech podchodzi z plutonowym Chomą do masztu z polską flagą. Towarzyszą im angielscy i amerykańscy korespondenci. Trzaskają flesze, terkocą kamery. Pięć dźwięków rozłożonego trójdźwięku durowego niesie się ponad złomami ruin i skał. Stojący obok polscy żołnierze rękawami ocierają łzy.
środa, 7 maja 2014
7 maja
Kolejny post i znów dotyczący tragedii morskiej...tym razem z czasów I wojny światowej i ze statkiem pasażerskim w roli głównej.
99 lat temu zatonął w pobliżu Irlandii transatlantyk "Lusitania".
Wraz z bliźniaczą "Mauretanią" był to w swoim czasie największy, najszybszy i do momentu zbudowania "Olympica" i "Titanica" najbardziej luksusowy statek świata.
Czterokrotnie ( październik 1906 i 1907, oraz lipiec 1908 i 1909) zdobył Błękitną Wstęgę Atlantyku
będącą nagrodą dla statku, który w najkrótszym czasie przebył Ocean Atlantycki.
Nadszedł jednak feralny 7 maja 1915 r. kiedy to kurs "Lusitanii" przeciął się z kursem
niemieckiej łodzi podwodnej U 20 dowodzonej przez kapitana Waltera Schweigera.
Kapitan
niemieckiej cesarskiej marynarki wojennej Walther Schwieger stoi oparty o
balustradę z metalowych prętów na kiosku dowodzonego przez siebie okrętu
podwodnego U-20. Przez lornetkę uważnie lustruje zamglony horyzont w
poszukiwaniu łupu. O 14.20 zauważa dym. Natychmiast zbiega do wnętrza okrętu,
ogłasza alarm. U-20 zanurza się.
Schwieger jest jednym z asów podwodnej wojny Niemiec z Wielką Brytanią. Tylko kilku dowódców U-Bootów kajzera Wilhelma II zdołało zatopić statki o większym tonażu.
Niemiecki U-Boot zajmuje pozycję do ataku. Schwieger dostrzega przez peryskop wielki, czterokominowy transatlantyk. Rozpoznaje go jako "Lusitanię" albo bliźniaczą "Mauretanię".
O godzinie 15.10, gdy wielki liniowiec oddalony jest od U-Boota o zaledwie 700 metrów, kpt. Schwieger oblicza poprawkę na szybkość 22 węzłów, z jaką płynie czterokominowy statek, i wydaje komendę: "Torpedo, los!". Torpeda pędzi niemal prostopadle do kursu transatlantyku.
Niemiecki oficer nie myli się. Pod wyrzutnie torpedowe U-20 podpłynęła duma brytyjskiej floty handlowej - "Lusitania".
Jej budowę rozpoczęto w 1903 roku. Miała być najszybszym transatlantykiem na świecie. Parowe turbiny osiągały moc 68 tys. KM. Projektant Leonard Peskett nie zawiódł - "Lusitania" przepłynęła Atlantyk ze średnią prędkością 25,88 węzła i odebrała niemieckiemu liniowcowi "Deutschland" prestiżowe trofeum Błękitnej Wstęgi dla najszybszego transatlantyku. Ale ten wspaniały okręt pasażerski zaprojektowano z myślą o wojnie. W kadłubie zbudowano system grodzi wodoszczelnych stosowany rutynowo w okrętach wojennych. Wzdłuż burt skonstruowano podłużne przegrody tworzące ogromne bunkry na węgiel. Te i inne przeróbki sprawiły, że "Lusitania" stała się statkiem mało stabilnym. Tak mało stabilnym, że przed wojną admiralicja zarządziła, by podobnie wyposażone jednostki nie wpływały na akweny objęte działaniami wojennymi bez eskorty okrętów wojennych. Po wybuchu wojny na transatlantyku zainstalowano 12 ciężkich dział kalibru 152 mm. "Lusitania" była w istocie okrętem wojennym - krążownikiem pomocniczym. Z tego powodu admiralicja co roku wypłacała armatorowi 75 tys. funtów.
Równie nieprzeciętny jak krążownik był jego dowódca. Kpt. William Turner wstąpił do marynarki w wieku 13 lat. Został wtedy chłopcem okrętowym na statku dowodzonym przez swojego ojca. Przed ponad 30 laty statek "Cherbourg", na którym służył, w porcie liverpoolskim w gęstej mgle zderzył się z barką, która zaczęła tonąć. Turner jako jedyny rzucił się na ratunek jej załodze. Ocalił marynarza i chłopca - pilot barki i czterech członków załogi utonęli. Parę lat później William Turner, gdy dostrzegł, że do portowego doku wpadł jakiś chłopiec i tonie, skoczył do wody i uratował go. Za ten wyczyn uhonorowano go srebrnym medalem Humane Society. Awansował błyskawicznie. Dowodząc "Lusitanią" na trasie do Nowego Jorku, zdobył Błękitną Wstęgę za rekordowo szybki rejs.
W światku marynarzy kpt. Turner od lat cieszy się wielkim szacunkiem. Jego wiedza i siła charakteru stawiane są innym wilkom morskim za wzór. Armator jest trochę mniej zachwycony sławnym kapitanem.
Turner lekceważy reprezentacyjne obowiązki dowódcy transatlantyku. Ignoruje wszystkie bale kapitańskie, obiady i kolacje celebrowane z uprzywilejowanymi pasażerami - posiłki ostentacyjnie jada sam na mostku kapitańskim. Kiedyś wręcz powiedział swoim pasażerom, że są tylko ładunkiem sakramenckich małp.
W czasie wojny pozornie nic się na "Lusitanii" nie zmieniło. Transatlantyk nadal pływa na trasie do Nowego Jorku, jak za dawnych dobrych lat zabiera setki pasażerów. Ale z USA do Wielkiej Brytanii "Lusitania" pływa z tajnym ładunkiem amunicji i materiałów wojennych. To wbrew amerykańskim przepisom. Pasażerowie nie są o tym informowani. Także i teraz nie mają pojęcia, że w ładowniach spoczywa ponad 170 ton amunicji karabinowej, artyleryjskiej i niezwykle niebezpiecznego składnika materiałów wybuchowych - sproszkowanego aluminium. W ten sposób brytyjska marynarka łamie niemiecką blokadę wysp.
U-Booty Wilhelma II w pierwszych miesiącach wojny wojowały po rycersku. Wynurzały się, nakazywały zatrzymanie statku. Marynarze łodzi podwodnej przeszukiwali zatrzymaną jednostkę, zabierali dokumenty i wartościowe przedmioty, nadzorowali spokojne zejście załogi i pasażerów do łodzi podwodnych. Śmiertelną torpedę odpalano do pustego już statku. Od kiedy jednak Brytyjczycy zaczęli uzbrajać statki handlowe, Niemcy z konieczności atakowali bez ostrzeżenia, spod powierzchni morza. Nie dalej jak wczoraj kpt. Schwieger, zanim zatopił frachtowiec "Candidate", poczekał, aż załoga zejdzie do szalup, ale "Centuriona" posłał na dno bez ostrzeżenia, bo nie był pewien, czy nie jest on uzbrojony.
Stojący na dziobowym posterunku obserwacyjnym "Lusitanii" marynarz Leslie Morton dostrzega na powierzchni morza pędzącą białą smugę. W chwilę później statkiem wstrząsa detonacja. Torpeda eksploduje pod mostkiem. Potem rozlega się drugi, o wiele potężniejszy wybuch. To eksplodują pyły węglowe w bunkrach przyburtowych. Kadłub i pomost są rozerwane. Śródokręcie ogarniają dym i płomienie.
Kpt. Turner zarządza zwrot w lewo, w stronę dobrze widocznego brzegu południowej Irlandii. Ale "Lusitania" szybko nabiera wody, przechyla się na prawą burtę. Woda zalewa maszynownie, wewnątrz kadłuba gaśnie światło.
Na tonącym statku rozgrywają się dantejskie sceny. Druga eksplozja zmasakrowała dziesiątki pasażerów na wyższych pokładach. Mnóstwo ludzi uwięzło w kabinach i windach. Kpt. Turner zaniedbał przeprowadzenia na początku rejsu ćwiczeń alarmowych. Pasażerowie nie wiedzą, do których łodzi są przypisani, nie potrafią zakładać kamizelek ratunkowych. Nieudolnie opuszczane z kobietami i dziećmi szalupy jedna po drugiej walą dziobami w fale i toną. Tylko 6 łodzi ratunkowych spośród 22 znajdujących się na "Lusitanii" załoga pomyślnie opuszcza na wodę. Grupa palaczy, która cudem wyrwała się z piekła maszynowni, odpycha kobiety i dzieci od szalup. Oficerowie nie są w stanie opanować sytuacji.
W tym pandemonium tylko nieliczni zachowują zimną krew i klasę. Kpt. Turner nieporuszony trwa na mostku. Amerykański król kolei, miliarder Alfred Vanderbildt, jak zwykle nienagannie ubrany, oddaje swoją kamizelkę ratunkową jednej z płaczących pasażerek. Potem spokojnie czeka na swój los - nie umie pływać.
Po kwadransie od trafienia "Lusitania" idzie na dno. Dwa kominy walą się w morze, miażdżąc rozbitków.
W ostatniej chwili z idącego na dno statku skacze do wody pani Margaret Thomas.
"Lusitania" znika w odmętach i wciąga ją głęboko pod wodę. W końcu pani Thomas jednak wypływa. Ratuje ją kurczowo trzymana w ręku kamizelka dla jej ojca.
W zanurzonym U-20 kpt. Schwieger tak kończy opis ataku w dzienniku pokładowym: "Nie mogłem odpalić drugiej torpedy w ten tłum szamocących się ludzi". W sumie ginie niemal 1200 pasażerów i członków załogi. Zmyty przez falę z mostka i wyłowiony przez jedną z szalup kpt. Turner nie ma pojęcia, że pierwszy lord admiralicji Winston Churchill i dowódca floty adm. John Fisher w istocie skazali "Lusitanię" na zagładę. Dzięki danym wywiadu wiedzieli, że płynie ona prosto pod torpedy niemieckiego U-Boota, ale odmówili przydzielenia jej obiecanej wcześniej eskorty krążownika "Juno" i nie zawiadomili kpt. Turnera o niebezpieczeństwie. Zaatakowanie "Lusitanii" z amerykańskimi pasażerami na pokładzie mogło skłonić neutralne Stany Zjednoczone do wypowiedzenia wojny Niemcom. Turner nie wie nawet, że czeka go najgorsze: cyniczne oskarżenie przez Churchilla o spowodowanie zagłady "Lusitanii", oskarżenie, przed którym kapitan nie będzie mógł się skutecznie bronić.
Kolejny post i znów dotyczący tragedii morskiej...tym razem z czasów I wojny światowej i ze statkiem pasażerskim w roli głównej.
99 lat temu zatonął w pobliżu Irlandii transatlantyk "Lusitania".
Wraz z bliźniaczą "Mauretanią" był to w swoim czasie największy, najszybszy i do momentu zbudowania "Olympica" i "Titanica" najbardziej luksusowy statek świata.
Czterokrotnie ( październik 1906 i 1907, oraz lipiec 1908 i 1909) zdobył Błękitną Wstęgę Atlantyku
będącą nagrodą dla statku, który w najkrótszym czasie przebył Ocean Atlantycki.
Nadszedł jednak feralny 7 maja 1915 r. kiedy to kurs "Lusitanii" przeciął się z kursem
niemieckiej łodzi podwodnej U 20 dowodzonej przez kapitana Waltera Schweigera.
Do dziś nie wiadomo co spowodowało tak błyskawiczne (18 minut) zatonięcie tak wielkiego statku (44 tys BRT wyporności, 232 metry długości) po trafieniu jedną torpedą. Drugi wybuch który posłał ją na dno mógł być spowodowany wybuchem: pyłu węglowego, nielegalnie przewożonych amunicji i materiałów wybuchowych, pyłu aluminiowego (46 ton) przewożonego dla Arsenału Woolwich
lub wybuchem kotłów parowych po zalaniu ich wodą. Pojawiła się nawet teoria że ówczesny pierwszy lord admiralicji Winston Churchill wiedząc o zagrożeniu atakami łodzi podwodnych celowo nie zapewnił "Lusitanii" eskorty. Po co? Ano po to by sprowokować neutralne wówczas USA do przystąpienia do wojny. Część z 1959 pasażerów bowiem stanowili bowiem obywatele amerykańscy. Zginęło 1195 osób, w tym 128 Amerykanów, jednak USA do wojny przystąpiło dopiero 2 lata później. Tak te dramatyczne wydarzenia przedstawił w swoim felietonie Włodzimierz Kalicki
7
V 1915
Przynęta
z Błękitną Wstęgą
Schwieger jest jednym z asów podwodnej wojny Niemiec z Wielką Brytanią. Tylko kilku dowódców U-Bootów kajzera Wilhelma II zdołało zatopić statki o większym tonażu.
Niemiecki U-Boot zajmuje pozycję do ataku. Schwieger dostrzega przez peryskop wielki, czterokominowy transatlantyk. Rozpoznaje go jako "Lusitanię" albo bliźniaczą "Mauretanię".
O godzinie 15.10, gdy wielki liniowiec oddalony jest od U-Boota o zaledwie 700 metrów, kpt. Schwieger oblicza poprawkę na szybkość 22 węzłów, z jaką płynie czterokominowy statek, i wydaje komendę: "Torpedo, los!". Torpeda pędzi niemal prostopadle do kursu transatlantyku.
Niemiecki oficer nie myli się. Pod wyrzutnie torpedowe U-20 podpłynęła duma brytyjskiej floty handlowej - "Lusitania".
Jej budowę rozpoczęto w 1903 roku. Miała być najszybszym transatlantykiem na świecie. Parowe turbiny osiągały moc 68 tys. KM. Projektant Leonard Peskett nie zawiódł - "Lusitania" przepłynęła Atlantyk ze średnią prędkością 25,88 węzła i odebrała niemieckiemu liniowcowi "Deutschland" prestiżowe trofeum Błękitnej Wstęgi dla najszybszego transatlantyku. Ale ten wspaniały okręt pasażerski zaprojektowano z myślą o wojnie. W kadłubie zbudowano system grodzi wodoszczelnych stosowany rutynowo w okrętach wojennych. Wzdłuż burt skonstruowano podłużne przegrody tworzące ogromne bunkry na węgiel. Te i inne przeróbki sprawiły, że "Lusitania" stała się statkiem mało stabilnym. Tak mało stabilnym, że przed wojną admiralicja zarządziła, by podobnie wyposażone jednostki nie wpływały na akweny objęte działaniami wojennymi bez eskorty okrętów wojennych. Po wybuchu wojny na transatlantyku zainstalowano 12 ciężkich dział kalibru 152 mm. "Lusitania" była w istocie okrętem wojennym - krążownikiem pomocniczym. Z tego powodu admiralicja co roku wypłacała armatorowi 75 tys. funtów.
Równie nieprzeciętny jak krążownik był jego dowódca. Kpt. William Turner wstąpił do marynarki w wieku 13 lat. Został wtedy chłopcem okrętowym na statku dowodzonym przez swojego ojca. Przed ponad 30 laty statek "Cherbourg", na którym służył, w porcie liverpoolskim w gęstej mgle zderzył się z barką, która zaczęła tonąć. Turner jako jedyny rzucił się na ratunek jej załodze. Ocalił marynarza i chłopca - pilot barki i czterech członków załogi utonęli. Parę lat później William Turner, gdy dostrzegł, że do portowego doku wpadł jakiś chłopiec i tonie, skoczył do wody i uratował go. Za ten wyczyn uhonorowano go srebrnym medalem Humane Society. Awansował błyskawicznie. Dowodząc "Lusitanią" na trasie do Nowego Jorku, zdobył Błękitną Wstęgę za rekordowo szybki rejs.
W światku marynarzy kpt. Turner od lat cieszy się wielkim szacunkiem. Jego wiedza i siła charakteru stawiane są innym wilkom morskim za wzór. Armator jest trochę mniej zachwycony sławnym kapitanem.
Turner lekceważy reprezentacyjne obowiązki dowódcy transatlantyku. Ignoruje wszystkie bale kapitańskie, obiady i kolacje celebrowane z uprzywilejowanymi pasażerami - posiłki ostentacyjnie jada sam na mostku kapitańskim. Kiedyś wręcz powiedział swoim pasażerom, że są tylko ładunkiem sakramenckich małp.
W czasie wojny pozornie nic się na "Lusitanii" nie zmieniło. Transatlantyk nadal pływa na trasie do Nowego Jorku, jak za dawnych dobrych lat zabiera setki pasażerów. Ale z USA do Wielkiej Brytanii "Lusitania" pływa z tajnym ładunkiem amunicji i materiałów wojennych. To wbrew amerykańskim przepisom. Pasażerowie nie są o tym informowani. Także i teraz nie mają pojęcia, że w ładowniach spoczywa ponad 170 ton amunicji karabinowej, artyleryjskiej i niezwykle niebezpiecznego składnika materiałów wybuchowych - sproszkowanego aluminium. W ten sposób brytyjska marynarka łamie niemiecką blokadę wysp.
U-Booty Wilhelma II w pierwszych miesiącach wojny wojowały po rycersku. Wynurzały się, nakazywały zatrzymanie statku. Marynarze łodzi podwodnej przeszukiwali zatrzymaną jednostkę, zabierali dokumenty i wartościowe przedmioty, nadzorowali spokojne zejście załogi i pasażerów do łodzi podwodnych. Śmiertelną torpedę odpalano do pustego już statku. Od kiedy jednak Brytyjczycy zaczęli uzbrajać statki handlowe, Niemcy z konieczności atakowali bez ostrzeżenia, spod powierzchni morza. Nie dalej jak wczoraj kpt. Schwieger, zanim zatopił frachtowiec "Candidate", poczekał, aż załoga zejdzie do szalup, ale "Centuriona" posłał na dno bez ostrzeżenia, bo nie był pewien, czy nie jest on uzbrojony.
Stojący na dziobowym posterunku obserwacyjnym "Lusitanii" marynarz Leslie Morton dostrzega na powierzchni morza pędzącą białą smugę. W chwilę później statkiem wstrząsa detonacja. Torpeda eksploduje pod mostkiem. Potem rozlega się drugi, o wiele potężniejszy wybuch. To eksplodują pyły węglowe w bunkrach przyburtowych. Kadłub i pomost są rozerwane. Śródokręcie ogarniają dym i płomienie.
Kpt. Turner zarządza zwrot w lewo, w stronę dobrze widocznego brzegu południowej Irlandii. Ale "Lusitania" szybko nabiera wody, przechyla się na prawą burtę. Woda zalewa maszynownie, wewnątrz kadłuba gaśnie światło.
Na tonącym statku rozgrywają się dantejskie sceny. Druga eksplozja zmasakrowała dziesiątki pasażerów na wyższych pokładach. Mnóstwo ludzi uwięzło w kabinach i windach. Kpt. Turner zaniedbał przeprowadzenia na początku rejsu ćwiczeń alarmowych. Pasażerowie nie wiedzą, do których łodzi są przypisani, nie potrafią zakładać kamizelek ratunkowych. Nieudolnie opuszczane z kobietami i dziećmi szalupy jedna po drugiej walą dziobami w fale i toną. Tylko 6 łodzi ratunkowych spośród 22 znajdujących się na "Lusitanii" załoga pomyślnie opuszcza na wodę. Grupa palaczy, która cudem wyrwała się z piekła maszynowni, odpycha kobiety i dzieci od szalup. Oficerowie nie są w stanie opanować sytuacji.
W tym pandemonium tylko nieliczni zachowują zimną krew i klasę. Kpt. Turner nieporuszony trwa na mostku. Amerykański król kolei, miliarder Alfred Vanderbildt, jak zwykle nienagannie ubrany, oddaje swoją kamizelkę ratunkową jednej z płaczących pasażerek. Potem spokojnie czeka na swój los - nie umie pływać.
Po kwadransie od trafienia "Lusitania" idzie na dno. Dwa kominy walą się w morze, miażdżąc rozbitków.
W ostatniej chwili z idącego na dno statku skacze do wody pani Margaret Thomas.
"Lusitania" znika w odmętach i wciąga ją głęboko pod wodę. W końcu pani Thomas jednak wypływa. Ratuje ją kurczowo trzymana w ręku kamizelka dla jej ojca.
W zanurzonym U-20 kpt. Schwieger tak kończy opis ataku w dzienniku pokładowym: "Nie mogłem odpalić drugiej torpedy w ten tłum szamocących się ludzi". W sumie ginie niemal 1200 pasażerów i członków załogi. Zmyty przez falę z mostka i wyłowiony przez jedną z szalup kpt. Turner nie ma pojęcia, że pierwszy lord admiralicji Winston Churchill i dowódca floty adm. John Fisher w istocie skazali "Lusitanię" na zagładę. Dzięki danym wywiadu wiedzieli, że płynie ona prosto pod torpedy niemieckiego U-Boota, ale odmówili przydzielenia jej obiecanej wcześniej eskorty krążownika "Juno" i nie zawiadomili kpt. Turnera o niebezpieczeństwie. Zaatakowanie "Lusitanii" z amerykańskimi pasażerami na pokładzie mogło skłonić neutralne Stany Zjednoczone do wypowiedzenia wojny Niemcom. Turner nie wie nawet, że czeka go najgorsze: cyniczne oskarżenie przez Churchilla o spowodowanie zagłady "Lusitanii", oskarżenie, przed którym kapitan nie będzie mógł się skutecznie bronić.
niedziela, 4 maja 2014
4 maja
To już 74 lata... 4 maja 1940 r. miała miejsce jedna z największych tragedii w dziejach Polskiej Marynarki. W Rombakkenfjordzie zatonął jeden z najnowocześniejszych polskich okrętów - niszczyciel ORP "Grom". W poprzednich dniach dał się mocno we znaki Niemcom, ostrzeliwując ich stanowiska w rejonie Narviku. 4 maja gdy przygotowywał się do odcumowania z miejsca postoju, na niebie pojawił się samotny bombowiec Heinkel He 111
Leciał na bardzo dużym pułapie 5400 m. Pilot, por. Gerd Korthals zrzucił sześć bomb. Wydawało się że nie ma szans na trafienie z takiej wysokości. A jednak...trafiły dwie bomby. Pierwsza wybuchła tuż przy burcie, w rejonie maszynowni. Druga trafiła bezpośrednio w śródokręcie. Tak wspomina to jeden z ocalałych członków załogi, Karol Wizner
To już 74 lata... 4 maja 1940 r. miała miejsce jedna z największych tragedii w dziejach Polskiej Marynarki. W Rombakkenfjordzie zatonął jeden z najnowocześniejszych polskich okrętów - niszczyciel ORP "Grom". W poprzednich dniach dał się mocno we znaki Niemcom, ostrzeliwując ich stanowiska w rejonie Narviku. 4 maja gdy przygotowywał się do odcumowania z miejsca postoju, na niebie pojawił się samotny bombowiec Heinkel He 111
Leciał na bardzo dużym pułapie 5400 m. Pilot, por. Gerd Korthals zrzucił sześć bomb. Wydawało się że nie ma szans na trafienie z takiej wysokości. A jednak...trafiły dwie bomby. Pierwsza wybuchła tuż przy burcie, w rejonie maszynowni. Druga trafiła bezpośrednio w śródokręcie. Tak wspomina to jeden z ocalałych członków załogi, Karol Wizner
"Nagle wybuch, bomba trafiła w sąsiednie pomieszczenie. Poczułem straszliwe uderzenie pędu powietrza, który rzucił mnie o burtę. Nie straciłem przytomności, słyszałem jęki rannych, czułem dym. Chciałem się podnieść i nie mogłem wykonać ruchu. Z drugiego pomieszczenia wypełzł bosman Józef Drąg. Miał obciętą stopę. Krzyknąłem o pomoc. Czułem, że okręt pogrąża się w wodzie, woda już wlewała się do pomieszczenia. Rufa przechylała się na bok. To nam bardzo ułatwiło wydostanie się z tej pułapki, ponieważ okręt wyrzucał nas ze swojego wnętrza. Józef Drąg, mimo że sam ciężko ranny, ciągnął mnie do krawędzi burty. Znaleźliśmy się w wodzie, tam straciłem przytomność".Dzieła zniszczenia dokończyła eksplozja załadowanej wyrzutni torped. "Grom" przełamał się na dwie części i zatonął w ciągu trzech minut a wraz z nim na dno poszło 59 członków załogi (1 oficer, 25 podoficerów i 33 marynarzy).
CZEŚĆ ICH PAMIĘCI !
Subskrybuj:
Posty (Atom)