środa, 17 września 2014

17 września
Notka rocznicowa...bo o tej rocznicy zapomnianej pod przymusem przez 45 powojennych lat nie wolno nam dziś zapomnieć. Tak śpiewał o niej Jacek Kaczmarski...


...a tak opisał wydarzenia 17 września 1939 r. w swoim felietonie Włodzimierz Kalicki

17 IX 1939
Sowiety wkroczyły

Urzędnicy w Tarnopolu postanawiają: przed Armią Czerwoną trzeba wystąpić jako gospodarz. Radca Olesza zakłada frak, cylinder i bierze służbowy samochód

O wpół do 2 w nocy wezwany nagłym telefonem niemiecki ambasador w Moskwie Friedrich Werner von der Schulenburg jedzie na Kreml. Punktualnie o 2 przyjmuje go w swym gabinecie Stalin, któremu towarzyszą ludowy komisarz spraw zagranicznych Wiaczesław Mołotow i ludowy komisarz obrony Kliment Woroszyłow. Po ciepłym powitaniu Stalin oświadcza, że dziś o 6 rano czasu moskiewskiego Armia Czerwona przekroczy granice Polski na całej linii od Połocka po Kamieniec Podolski. Sowieckie lotnictwo rozpocznie bombardowanie terenów na wschód od Lwowa. Stalin prosi, by w celu uniknięcia incydentów niemieckie samoloty nie latały dalej na wschód niż do linii Białystok - Brześć Litewski - Lwów. Potem odczytuje niemieckiemu ambasadorowi treść noty, która za niecałą godzinę ma być wręczona ambasadorowi Polski w Moskwie Wacławowi Grzybowskiemu.

Godz. 2.15: jeszcze w tużurku

O 2.15 w nocy w ambasadzie RP w Moskwie dzwoni telefon. Dyżurujący radca Ignacy Jankowski podnosi słuchawkę. Urzędnik z sekretariatu zastępcy ludowego komisarza spraw zagranicznych Władimira Potiomkina domaga się rozmowy z ambasadorem Wacławem Grzybowskim. Wyrwany ze snu ambasador słyszy, że komisarz Potiomkin wzywa go na godzinę 3 w nocy w celu przekazania bardzo ważnego oświadczenia sowieckiego rządu. Grzybowski uprzedza, że nie spodziewał się nocnego spotkania i może się trochę spóźnić. Przez chwilę deliberuje nad stosownym na tę porę strojem - to przecież już nie wieczór, gdy obowiązuje strój wieczorowy, ale jeszcze nie rano. W końcu wybiera tużurek. Gdy samochód wyjeżdża z bramy ambasady, Grzybowski dostrzega, że zaskoczony milicjant pełniący służbę przed ambasadą pędzi do budki z telefonem. Wezwanie jest naprawdę nagłe, skoro nie zdążono go uprzedzić. Wszystko to nie nastraja ambasadora optymistycznie. Od kilku dni sowiecka prasa z "Prawdą" na czele brutalnie atakuje Polskę, zarzucając władzom prześladowanie Białorusinów i Ukraińców.

Potiomkin oczekuje Grzybowskiego w swoim gabinecie. Sztywno wita ambasadora i odczytuje notę sowieckiego rządu. "Wojna polsko-niemiecka ujawniła bankructwo państwa polskiego. W ciągu 10 dni działań wojennych Polska utraciła wszystkie swoje ośrodki przemysłowe i kulturalne. Warszawa nie jest już stolicą Polski (...) rząd radziecki nie może dłużej obojętnie patrzeć na to, jak pokrewne mu narody ukraiński i białoruski, które żyją na terytorium Polski, zostały w stanie bezbronnym pozostawione swojemu losowi. W tych okolicznościach rząd radziecki nakazał dowództwu Armii Czerwonej wydać rozkaz do przekroczenia granicy w celu wzięcia w obronę życia i mienia ludności Zachodniej Ukrainy i Białorusi".

Grzybowski wysłuchuje jeszcze sowieckich zapewnień, że zostaną użyte wszelkie środki, by wywikłać polski naród z wojny. Gdy Potiomkin kończy, ambasador przez chwilę zbiera myśli. W końcu oświadcza, że odmawia odebrania noty i przekazania jej polskiemu rządowi. Kategorycznie protestuje przeciw formie i treści noty i oświadcza, że jest to jednostronne zerwanie istniejących i obowiązujących oba państwa układów, w szczególności zaś zawartego w 1932 roku paktu o nieagresji, którego ważność upływa dopiero w 1945 roku. Podkreśla, że polski rząd przebywa i pracuje na terytorium Polski, zaś polska armia ciągle walczy. W trakcie wystąpienia Grzybowski otrząsa się z szoku i wyraźnie nabiera rozpędu. "Gdzie jest wasza słowiańska solidarność, o której mówił pan tyle razy" - pyta Potiomkina, i od razu dodaje, że w Polsce swój legion do walki z Niemcami formują Czesi, także Słowianie. Napoleon był już kiedyś w Moskwie, ale póki biła się armia Kutuzowa, nikomu nie przyszło do głowy ogłaszanie upadku Rosji, argumentuje dalej Grzybowski.

"Panie ambasadorze, weźmie pan na siebie ciężką odpowiedzialność przed historią w razie nieprzyjęcia dokumentu tak wielkiej wagi" - przerywa poirytowany Potiomkin.

"Gdybym zgodził się na przekazanie tej noty swojemu rządowi, byłoby to dowodem braku szacunku nie tylko dla niego, lecz także dowodem, że straciłem szacunek dla rządu sowieckiego" - replikuje Grzybowski. I nadal przekonuje Potiomkina, że na froncie polsko-niemieckim wszystko jest jeszcze możliwe. Sowiecki dygnitarz oświadcza, że w tej sytuacji musi się skonsultować z rządem. Grzybowski odpowiada, że poczeka.

Dochodzi 4.30 nad ranem, gdy znów zjawia się Potiomkin. Sowiecki rząd podtrzymuje swe stanowisko. Ambasador Grzybowski noty nie odbiera. Wraca do ambasady i pośpiesznie redaguje tekst radiogramu do ministra Józefa Becka. Wysyła go o 5 nad ranem.

Godz. 6.15: sowiecka czapka

Polskie wojska bronią się przed Wehrmachtem wzdłuż linii Augustów - Białystok - Białowieża - Brześć nad Bugiem - Łuków - Dęblin - Kraśnik - Zamość - Tomaszów Lubelski - Rawa Ruska - Lwów - Borysław - Turka, a na zachód od frontu polsko-niemieckiego ciągle bronią się Warszawa, Hel, Oksywie oraz - nad Bzurą - prawie 140 tys. żołnierzy armii "Poznań" i "Pomorze".

Pod polską kontrolą ciągle pozostaje jedna trzecia powierzchni kraju. Na tym terenie znajduje się ponad 200 tys. żołnierzy, tylko częściowo uzbrojonych i umundurowanych, pozostających nie w składzie regularnych jednostek bojowych, lecz improwizowanych zgrupowań.


Niemal nikt z polskich władz nie spodziewa się sowieckiej inwazji. Wojna z Niemcami spowodowała osłabienie sił broniących wschodniej granicy Rzeczypospolitej. Zgodnie z rozkazem naczelnego wodza wszystkie zmobilizowane na Kresach jednostki bez zwłoki wysyłano na front, przeciwko Niemcom. Bataliony Korpusu Ochrony Pogranicza są przetrzebione ustawicznym wyciąganiem na front najlepszych żołnierzy, broni maszynowej i dosyłaniem rezerwistów pochodzenia niemieckiego, których dowództwo obawia się kierować do walki z Wehrmachtem. Na liczącej ponad 1400 km granicy z ZSRR znajduje się tylko 18 batalionów KOP. Wraz z dodatkowymi jednostkami to niespełna 20 tys. żołnierzy. Przeciwko nim Stalin rzuca niemal milion żołnierzy, ponad 4 tys. czołgów i samochodów pancernych, niemal tysiąc samolotów. Jednego kilometra granicy bronić ma średnio 10 żołnierzy. I broni.

Pod Husiatynem o 3 w nocy wybucha gwałtowna strzelanina. Pełniący nocną służbę w strażnicy sierżant Kolendo wysyła w stronę granicy kilka patroli z erkaemami. Tuż przed 4 na strażnicę, w której zostało tylko kilkunastu żołnierzy, sypie się lawina strzałów z broni maszynowej i ręcznej. Żołnierze KOP strzelają celnie. Co rusz któryś z napastników pada w trawę i nie podnosi się. Ale kim są napastnicy? Obrońcy podejrzewają, że mogą to być bandyci albo dywersanci nasłani z Sowietów. Po 6 rano sierż. Kolendo wraz z dwoma żołnierzami schodzi na parter i obrzuca napastników granatami. Po chwili wraca ranny w rękę, ale z sowiecką czapką wojskową i karabinem. A więc to regularne wojska sowieckie! O 8 rano strzelanina cichnie. W świetle dnia widać na przedpolu zabitych i rannych sowieckich sołdatów. W ciszy nagle rozlega się pukanie do tylnych drzwi. To wraca jeden z żołnierzy wysłanych przez sierżanta na patrol. Melduje, że Husiatyn zajęty jest przez wojsko sowieckie, a przez Zbrucz sowieccy saperzy budują drewniany most. Sierżant Kolendo zbiera załogę i mówi: "Koledzy, póki jest cicho i wyjście jest wolne, wszyscy pryskamy, gdzie kto może, i ukrywamy się. Dziękuję wam za służbę!".

Opór strażnic KOP rozrzuconych wzdłuż granicy trwa po kilka godzin. Potem w głąb kraju wlewają się ogromne kolumny sowieckich wojsk.

Godz. 5: zapytanie o intencje

Sztab naczelnego wodza marszałka Edwarda Śmigłego-Rydza stacjonuje w jednej ze szkół na południowym krańcu Kołomyi. O 4.45 do sztabu dociera meldunek mjr. Józefa Bieńkowskiego z placówki wywiadu wojskowego w Czortkowie na Podolu: "Od godz. 3 w rejonie Podwołoczysk, Husiatyna i Załucza jakieś nie rozpoznane z powodu ciemności oddziały usiłują przekroczyć granicę. W chwili obecnej trwa tam walka oddziałów KOP". 10 minut później kpt. Jerzy Fryzendorf z szefostwa wywiadu KOP alarmuje: "O godzinie 4.20 rozpoznano, że są to regularne oddziały bolszewickie. Za nimi słychać szum motorów". Szef sztabu Naczelnego Wodza poleca zbudzić marszałka Śmigłego-Rydza, a sam telefonicznie uzgadnia z ministrem spraw zagranicznych Józefem Beckiem wysłanie parlamentariusza z pułku KOP "Podole" do najbliższego dowództwa sowieckiego z pytaniem o intencje.

Późnym rankiem intencje Kremla są jasne - to inwazja na wielką skalę, prowadzona podstępnie, pod pozorem niesienia pomocy. Na podstęp ten nie dają się nabrać żołnierze KOP, ale w głębi Kresów rezerwiści są zdezorientowani.

Marszałek Śmigły-Rydz zachowuje kamienny spokój. W pierwszym odruchu chce się bić, rozważa warianty ustawienia obrony przeciw nowemu wrogowi. Potem pojmuje, że słabo uzbrojone oddziały tyłowe i zapasowe nie mają żadnych szans. Najważniejsze teraz to ratować ludzi. Po konsultacjach z rządem wydaje po południu rozkaz dla całego wojska: "Sowiety wkroczyły. Nakazuję ogólne wycofanie się na Węgry i Rumunię najkrótszymi drogami. Z bolszewikami nie walczyć, chyba że w razie natarcia z ich strony albo prób rozbrojenia oddziałów. Zadania Warszawy i miast, które miały się bronić przed Niemcami, bez zmian".

Południe: kaczuszki z porcelany

W majątku w Różanie na Polesiu Maria Sapieżyna, żona księcia Jana Sapiehy, nieśpiesznie kończy śniadanie. Jej mąż został w sierpniu zmobilizowany. Jest ciepło, słonecznie. Potem, właściwie bez powodu, Maria Sapieżyna telefonuje do starosty.
"Jeżeli pani stoi - proszę usiąść. Dziś o świcie sowiecka armia wkroczyła do Polski" - słyszy. Pośpiesznie naradza się ze swoim ojcem Jerzym Zdziechowskim. Nie mają wątpliwości - trzeba natychmiast uciekać. Od kilku dni wszystkie cenne przedmioty są już spakowane, gotowe do wywiezienia. Ale wierzyli, że Warszawa będzie się bronić dostatecznie długo, by doczekać odsieczy armii francuskiej i brytyjskiej. Teraz, po sowieckim ciosie w plecy, pojmują, że wszystko skończone. Oboje postanawiają wyjechać jeszcze dziś z dwoma synkami Marii na Litwę, a stamtąd dalej, na Zachód.
Do Rumunii jest zbyt daleko. Maria przytomnie zauważa, że jedynym samochodem, osobowym fiatem (wszystkie samochody z majątku polskie wojsko zarekwirowało jeszcze w styczniu), trzeba wyruszyć po zmroku, by uniknąć ataków niemieckich samolotów. Potem usiłuje przygotować się do wyjazdu, ale nie może się skupić. Błąka się po pokojach, popatruje na piękne meble i przedmioty, wygładza fałdy obić. Wie, że tu nigdy nie wróci. Kucharzowi Cydzikowi poleca zabić i upiec tuzin młodych indyków. Co do bagaży, decyduje się brać jedynie rzeczy praktyczne, głównie dziecięce ubranka. Po rozmowie z ojcem decyduje się jednak dołożyć dwie walizki ze srebrami; w jednej z nich są posagowe srebra jej matki.
Dochodzi południe. Jerzy Zdziechowski wpada zdyszany do saloniku: "Musimy wyjechać natychmiast!". Wyjaśnia, że gdy wyszedł na główną drogę, spostrzegł grupki ludzi pokazujących na ich dom. To znak, że szykuje się coś złego. Nie trzeba było sobie wyjaśniać, co. Wiadomo, że w całym pasie nadgranicznym z Sowietami trwa tajna sowiecka robota agitacyjna. Biegnąc do stojącego przy bocznym wejściu fiata, Zdziechowski zgarnia ze stołu dwie czerwone porcelanowe kaczuszki, które ongiś podarował córce. Maria łapie futro. W fiacie siedzą już jej synowie, niania, przezywana Hippo, szofer. Walizki są w bagażniku. Wokół stoi w milczeniu służba. Ale gdy Zdziechowski wsiada do samochodu, nadbiegają mężczyźni z pistoletami. Krzyczą, żeby wysiadać, grożą śmiercią za nieposłuszeństwo.

"Cokolwiek zrobicie, zostawcie dzieci w spokoju, nie rozstrzeliwuje się dzieci" - prosi głośno Maria Sapieżyna. W niezręcznej ciszy inicjatywę przejmuje kucharz. Zaprasza napastników do domu, na poczęstunek, zachęca, by brali wszystko, od ubrań po broń myśliwską. Wahają się, wyraźnie skuszeni perspektywą biesiady na pańskich salonach, ale wciąż celują w fiata. Maria Sapieżyna powoli zbliża się do samochodu, wsiada na miejsce szofera, odsuwa go od kierownicy. Przekręca kluczyk, ale silnik krztusi się i gaśnie. Uciekając w pierwszych dniach wojny na wschód, do Różany, z braku benzyny zatankowała w Brześciu trochę spirytusu metylowego. Za drugim razem samochód zapala. Sapieżyna odjeżdża spod domu. Napastnicy patrzą osłupiali, ale nie strzelają. Fiat toczy się powoli, na rozpędzenie nie pozwala fatalna domieszka spirytusu w baku. Po dłuższej chwili uciekinierzy spostrzegają przed sobą spory tłum. Odległość zmniejsza się i Maria Sapieżyna dostrzega strzelby w rękach idących na przedzie mężczyzn. Z tyłu idą kobiety, niektóre z dziećmi na rękach. Rozpoznaje ich twarze. To tutejsi. To dla nich zakładała ochronkę, jeszcze wczoraj na wiejskim zebraniu obrony cywilnej słuchała z nimi instrukcji, jak zachowywać się podczas bombardowań. A teraz idą ich zabić.

Powrót nie wchodzi w rachubę. Sapieżyna nie zdejmuje nogi z gazu. Ludzie rozstępują się, ciekawie zaglądają do środka. Nagle ktoś rozpoznaje pasażerów. Huk wystrzału ze strzelby, potem drugi i kolejne. Na szczęście samochód przeciska się przez gęsty tłum i chłopi muszą strzelać nad głowami ziomków. Wreszcie sprzed maski odskakują ostatni maruderzy. Na szczęście żadnemu z napastników nie przyszło do głowy, by strzelić w oponę. Zdrętwiała z napięcia Maria Sapieżyna odwraca się. Ani jej ojciec, ani dzieci nie są draśnięte. Szofer i bona schowali się na podłodze. Obaj chłopcy są zachwyceni, że właśnie odbyła się zabawa w polowanie. Pan Zdziechowski na pytanie córki, jak się czuje, oznajmia, że został tylko "ukaczony". Ukaczony? A tak, czuł się jak kaczka, do której zewsząd strzelają myśliwi.

Po południu: odlot

Ppor. Włodzimierz Miksa ze 114. Eskadry Myśliwskiej wczesnym rankiem dostaje rozkaz rozpoznania granicy polsko-sowieckiej. W czasie lotu dostrzega olbrzymie kolumny sowieckich czołgów i kawalerii. Ich czołówki są ponad 50 km w głębi Polski. Strzelać nie może, ale zawsze da się ich postraszyć. Ppor. Miksa cztery razy nadlatuje na sowiecką kawalerię lotem koszącym, kilkanaście metrów nad ziemią. Konie płoszą się, zrzucają jeźdźców. Sprzężone poczwórnie i poszóstnie przeciwlotnicze karabiny maszynowe zainstalowane na taczankach zanoszą się ogniem. Ppor. Miksa szczęśliwie jednak wraca na lotnisko. Składa raport swemu dowódcy płk. Stefanowi Pawlikowskiemu, potem dowódcy lotnictwa gen. Józefowi Zającowi.

Późnym rankiem policjant Stefan Pelc obserwuje przez lornetkę z balkonu posterunku Policji Państwowej w Nadwórnej, jak trzy sowieckie samoloty bombardują odległą o parę kilometrów stację kolejową Tarnowica Leśna. Nagle zza chmur wyskakuje polski myśliwiec. Zestrzeliwuje dwa sowieckie bombowce. Trzeci ucieka na wschód. Komisarz policji Nickles jedzie samochodem do Tarnowicy. Po godzinie wraca z dwoma rannymi sowieckimi lotnikami. Odwozi ich do szpitala powiatowego w Nadwórnej. Po południu gen. Zając wydaje rozkaz odlotu wszystkich maszyn do Rumunii.

Ranek: Hunowie zewsząd, a ja gwiżdżę

W domu rodzinnym pisarza Stanisława Vincenza w Słobodzie Rungurskiej na Huculszczyźnie domownicy codziennie słuchają radia. O wejściu Armii Czerwonej Vincenz dowiaduje się już rankiem. Niemal natychmiast podejmuje decyzję: wraz ze starszym synem, pracującym w Anglii nad doktoratem z fizyki, który niedawno przyjechał na wakacje, oraz z goszczącymi tu przyjaciółmi - literatem z Warszawy i oficerem wojska polskiego, najdalej jutro przekroczą nieodległą granicę z Węgrami. Vincenz wychodzi na spacer do parku. Długą aleją idzie w stronę kościółka. Kończy się msza i ze świątyni wysypują się dzieci, za nimi dorośli. Nikt z nich jeszcze nie wie.

Vincenz wraca do domu, do swego 80-letniego ojca. Tłumaczy, dlaczego musi wyjechać. Uspokaja. Staruszek ofukuje go: "Mnie to nic! Hunowie stąd, Hunowie stamtąd, a ja gwiżdżę!". Plany syna komentuje krótko: "Szkoda, ale trzeba. A nie spaceruj przez granicę tędy i owędy". Stanisław żegna się z nim. "No, czekaj jeszcze chwilkę - prosi ojciec, ale zaraz dodaje: - Nie, nie, idź, bo późno".

Tuż przed wymarszem Vincenz zabiera się do palenia swoich książek. Czuje, że kolekcja emigracyjnych książek ukraińskich i rosyjskich, wydawanych głównie w Niemczech, może napytać kłopotów. Niektórzy z domowników odradzają palenie: przecież nie jesteśmy obywatelami sowieckimi, więc nawet jeśli Sowieci będą okupować nasz kraj, nie mają do nas żadnego prawa.

Godz. 9: pozdrawiamy polskich żołnierzy

W koszarach w kresowym Dubnie zbierają się oficerowie oddziałów rozbitych w walkach z Niemcami. Rejonowa Komenda Uzupełnień tworzy z nich tzw. oddział kadry rezerwowej oraz osobną Legię Oficerską. Wczesnym rankiem do koszar dociera ppor. rezerwy artylerii Kazimierz Skorupski z 27. Pułku Artylerii Lekkiej, w cywilu adwokat. 2 września został w bitwie z Niemcami pod Świeciem nad Wisłą ranny w głowę, rękę i nogę. Mimo to dowlókł się, przez Warszawę, aż tu, do Dubna. Wraz z nim maszeruje z apteczką pod pachą żona Wanda, także adwokat.

O 5.45 rano gen. w st. spoczynku Stefan Strzemieński, komendant miasta Dubno i zarazem dowódca doraźnie organizowanej grupy bojowej "Dubno", otrzymuje wiadomość, że zmotoryzowane wojska sowieckie przekroczyły granicę i szosą na Krzemieniec posuwa się 30 czołgów. O 9 rano Korpus Obrony Pogranicza potwierdza: Sowieci są niedaleko Krzemieńca, mijając polskie oddziały, przyjaźnie kiwają rękami. KOP-iści pytają: co w tej sytuacji robić?

Gen. Strzemieński dzwoni do Łucka do dowodzącego tam gen. Skuratowicza. Ten natychmiast wydaje rozkaz zwijania obrony Dubna i wymarszu w stronę Rumunii. Gen. Strzemieński zwołuje w komendzie garnizonu odprawę dowódców i wydaje zarządzenia: o 14 wszystkie formacje i oddziały garnizonu mają wyruszyć kilkoma kolumnami w stronę granicy rumuńskiej.

Na koszarowym placu apelowym panuje krzepiący spokój i porządek. Komendant Rejonowej Komendy Uzupełnień i jego zastępca Michał Chraniewicz, w cywilu adwokat z Dubna i znajomy Skorupskich, sprawnie przydzielają przybywających oficerów do formujących się oddziałów. Skorupski trafia do oddziału artylerzystów.

O 10 rano z komendy miasta wychodzi grupa oficerów. Ogłaszają, że rankiem granice przekroczyli Sowieci. Na placu narasta chaos, wzburzenie. Nad koszarami przelatują sowieckie samoloty i rozrzucają ulotki: Armia Czerwona wchodzi do Polski z pomocą, jako przyjaciel, a nie wróg.
O 14 kolumny marszowe wychodzą z Dubna. W bałaganie w koszarach pozostaje jednak blisko 500 oficerów Legii Oficerskiej. O 15 zjawiają się tam płk Jan Skorobohaty-Jakubowski i gen. Leon Billewicz. Obaj już dawno są w stanie spoczynku, ale płk Skorobohaty nie wiedzieć czemu przedstawia gen. Billewicza jako nowego dowódcę garnizonu Dubno. Skorobohaty wygłasza improwizowane przemówienie. Twierdzi, że otrzymał rozkaz, by Armii Czerwonej absolutnie nie stawiać oporu. Utrzymuje też, że w kilku punktach granicznych doszło do zbratania się oddziałów polskich i sowieckich, co - jak dodaje - ma nadzieję, że jest prawdą i będzie zjawiskiem powszechnym.

Oficerowie rezerwy słuchają tej przemowy bez oburzenia. Na rozkaz płk. Skorobohatego karnie ładują się na ciężarówki i zarekwirowane chłopskie furmanki. Po południu kolumna rusza w stronę Brzeżan. O zmroku samozwańczy wódz płk Skorobohaty wydaje skandaliczny rozkaz dalszego marszu nocą, i to bez rozpoznania ani ubezpieczeń. Na czele jadą ciężarówki z oficerami wyposażonymi jedynie w pistolety. Na 7. kilometrze za Brzeżanami kolumna wpada w sowiecką zasadzkę. Ginie 32 oficerów, prawie 50 jest rannych. Cztery ciężarówki płoną.
O świcie: czyste ręce

Z majątku Ignatowo k. Rakowa w pogodne noce widać łunę nad odległą tylko o 40 km stolicą sowieckiej Białorusi - Mińskiem. O świcie właściciela Ignatowa Stefana Kurbskiego budzi strzelanina i warkot silników. Kurbski czym prędzej jedzie do Rakowa zorientować się w sytuacji. Ale tam jest już czołówka sowieckiego oddziału zmotoryzowanego. Sołdaci aresztują go. Na szczęście sowiecki dowódca pyta mieszkańców, czy Kurbski to dobry człowiek. Ludzie lubią go tu i czym prędzej zbierają podpisy na petycji o uwolnienie. Oddział operacyjny NKWD jeszcze się nie pojawił i petycję dostaje dowodzący tu komandir. Zwalnia Kurbskiego i na stronie pyta go, czy ma tu majątek. Kurbski potwierdza. Komandir, patrząc mu w oczy, radzi, by zabrał stąd rodzinę. Kurbski wszystko rozumie w lot, ucieka z najbliższymi na zachód.

W majątku Nowosiółki koło Oszmiany wiesza się hr. Franciszek Czapski. Doskonale zna bolszewizm z czasów rewolucji i wojny 1920 roku i nie ma złudzeń, co go czeka.

W miasteczku Dokszyce, pow. Dzisna, zajętym przez Sowietów już o 4 rano, po paru godzinach NKWD aresztuje sędziego grodzkiego Sergiusza Stankiewicza, burmistrza Jana Górę, kapitana KOP Waligórskiego. Wszędzie po wkroczeniu sowieckich oddziałów zaczynają się aresztowania policjantów, żandarmów, urzędników, funkcjonariuszy KOP. Ci z branych do niewoli oficerów WP, którzy pamiętają okrucieństwa bolszewickie w 1920 roku, odpruwają naszywki, wyrzucają dokumenty i udają szeregowców. NKWD pilnie tropi ukrywających się oficerów, sprawdza dłonie. Białe, delikatne - to pewne aresztowanie.

Po południu: radcę do chlewa!

Do Tarnopola sowieckie oddziały wkraczają późnym południem. W urzędzie wojewódzkim od rana gorączkowe narady. Zwycięża pogląd, że trzeba zachować ciągłość polskiej władzy administracyjnej i wystąpić przed Armią Czerwoną jako gospodarz. Do tej misji urzędnicy wybierają radcę Czesława Oleszę, który pochodzi z Wileńszczyzny i świetnie mówi po rosyjsku. Radca po namyśle zakłada frak, cylinder i służbowym samochodem wyjeżdża do Borków Wielkich, 20 kilometrów na wschód od Tarnopola, kwatery dowódcy Frontu Ukraińskiego komandarma I rangi Siemiona Timoszenki. Ale Olesza okazuje się rogatą duszą: składa oficjalny protest przeciwko pogwałceniu przez ZSRR polsko-sowieckiego paktu o nieagresji. Timoszenko rozkazuje zamknąć bezczelnego radcę w chlewie. Ale nie w ciemię bity Olesza uprasza eskortujących go sołdatów, by pojechali z nim do mieszkania w Tarnopolu, przy ul. Tarnowskiego. Tłumaczy, że chce się przebrać, i daje do zrozumienia, że eskorta będzie miała co brać. Idzie do toalety, przeciska się przez okienko, wyskakuje na ulicę i czym prędzej ucieka na zachód.

Nazajutrz: krew popłynie później

Przez Polesie, na wschód, w tłumie uciekinierów maszeruje pisarz i malarz Stanisław Ignacy Witkiewicz i jego ukochana Czesława Oknińska. 5 września Witkacy zatelefonował do niej do pracy i poprosił, by zeszła na dół. Stał z walizeczką i płaszczem przerzuconym przez ramię. Powiedział, że w radiu nadają rozkaz płk. Umiastowskiego, by wszyscy mężczyźni opuścili Warszawę. Oknińska spakowała mały neseser i ruszyli w drogę.

Witkacy i Oknińska z najwyższym trudem doszli do zajazdu w Dąbrowicy. Dwa tygodnie wędrówki wykończyły artystę. Choć ma 54 lata, zdrowie podkopało mu eksperymentowanie z narkotykami i alkoholem. W zajeździe były tłumy, ale bufet, o dziwo, nieźle zaopatrzony. Po raz pierwszy mogli zjeść porządny, gorący posiłek.

Potem pomaszerowali do Jezior, majątku Walentego Ziemlańskiego, znajomego Witkacego jeszcze z carskich czasów. W przepełnionych pomieszczeniach gospodarze rozłożyli dla uchodźców snopki siana, nakryli je prześcieradłami.

O wkroczeniu Sowietów Witkacy dowiaduje się parę godzin później z radia. W nocy mimo zmęczenia oboje nie śpią. Trzymają się za ręce. Nazajutrz przy skromnym śniadaniu wysłuchują gorączkowych spekulacji towarzyszy niedoli. Witkacy, który rewolucji w Rosji przyglądał się z bliska, ba, dotknął jej, jest w coraz gorszym nastroju. Gdy wychodzą na spacer, Oknińska zauważa, że nie ogolił się. Pyta go: dlaczego? Pisarz wraca i po chwili zjawia się gładko wygolony.

Witkacy proponuje, by popełnili samobójstwo. Zakochana w nim dwudziestoparoletnia urzędniczka próbowała mu pomysł ten wyperswadować. Zatrzymują się pod drzewem. "Jeśli aż tak tego nie chcesz, odejdę sam, ale pamiętaj, beze mnie zginiesz. Powinniśmy odejść razem" - przekonuje Witkacy. Z mnóstwa pogniecionych tabletek środków nasennych i odrobiny wody przygotowuje samobójczy koktajl. Długo rozmawiają o najbliższych i przyjaciołach. W końcu Czesława wypija mleczny płyn. Witkacy łyka tabletki efedryny, odwija lewy rękaw koszuli i żyletką nacina żyły. Krew nie chce płynąć. Z pomocą Czesławy odwija rękaw wyżej i znów próbuje podciąć żyły. Krew nie płynie. Słabnącej, zasypiającej Czesławie mówi, że za chwilę przetnie sobie tętnicę szyjną. Pokazuje, w którym miejscu, i zachęca, by zrobiła to samo, gdyby się obudziła. Gdy Oknińska zasypia, jeszcze raz sięga po zakrwawioną żyletkę.
Poniżej - tak z wkraczającymi Sowietami walczyli od 20 do 22 września polscy żołnierze, harcerze i cywile w Grodnie. W odwecie po zajęciu miasta kilkuset z nich wziętych do niewoli zostało przez Sowietów zamordowanych...

1 komentarz: