Był jednym z najwybitniejszych jazzmanów w historii. Uważany jest za ojca nowoczesnego jazzu. Niemal każdego istotny etap rozwoju jazzu od czasów II
wojny światowej po lata 90 odbywał się z jego udziałem. Pojawił się na wielu spośród ważnych nagrań bebopowych, był prekursorem jazz-rocka i nagrał pierwszy album w stylu cool jazz. Jako muzycy towarzyszący występowali u jego boku m.in. Thelonious Monk, Charles Mingus, John Coltrane, Bill Evans, Herbie Hancock, Wayne Shorter, Chick Corea, Marcus Miller, Branford Marsalis. Dwukrotnie (1983, 1988) gościł w Warszawie na festiwalu "Jazz Jamboree". Poniżej - fragment jego warszawskiego koncertu z 1983 r.
środa, 17 września 2014
17 września
Notka rocznicowa...bo o tej rocznicy zapomnianej pod przymusem przez 45 powojennych lat nie wolno nam dziś zapomnieć. Tak śpiewał o niej Jacek Kaczmarski...
...a tak opisał wydarzenia 17 września 1939 r. w swoim felietonie Włodzimierz Kalicki
17
IX 1939
Sowiety
wkroczyły
Urzędnicy
w Tarnopolu postanawiają: przed Armią Czerwoną trzeba wystąpić
jako gospodarz. Radca Olesza zakłada frak, cylinder i bierze
służbowy samochód
O
wpół do 2 w nocy wezwany nagłym telefonem niemiecki ambasador w
Moskwie Friedrich Werner von der Schulenburg jedzie na Kreml.
Punktualnie o 2 przyjmuje go w swym gabinecie Stalin, któremu
towarzyszą ludowy komisarz spraw zagranicznych Wiaczesław Mołotow
i ludowy komisarz obrony Kliment Woroszyłow. Po ciepłym powitaniu
Stalin oświadcza, że dziś o 6 rano czasu moskiewskiego Armia
Czerwona przekroczy granice Polski na całej linii od Połocka po
Kamieniec Podolski. Sowieckie lotnictwo rozpocznie bombardowanie
terenów na wschód od Lwowa. Stalin prosi, by w celu uniknięcia
incydentów niemieckie samoloty nie latały dalej na wschód niż do
linii Białystok - Brześć Litewski - Lwów. Potem odczytuje
niemieckiemu ambasadorowi treść noty, która za niecałą godzinę
ma być wręczona ambasadorowi Polski w Moskwie Wacławowi
Grzybowskiemu.
Godz.
2.15: jeszcze w tużurku
O
2.15 w nocy w ambasadzie RP w Moskwie dzwoni telefon. Dyżurujący
radca Ignacy Jankowski podnosi słuchawkę. Urzędnik z sekretariatu
zastępcy ludowego komisarza spraw zagranicznych Władimira
Potiomkina domaga się rozmowy z ambasadorem Wacławem Grzybowskim.
Wyrwany ze snu ambasador słyszy, że komisarz Potiomkin wzywa go na
godzinę 3 w nocy w celu przekazania bardzo ważnego oświadczenia
sowieckiego rządu. Grzybowski uprzedza, że nie spodziewał się
nocnego spotkania i może się trochę spóźnić. Przez chwilę
deliberuje nad stosownym na tę porę strojem - to przecież już nie
wieczór, gdy obowiązuje strój wieczorowy, ale jeszcze nie rano. W
końcu wybiera tużurek. Gdy samochód wyjeżdża z bramy ambasady,
Grzybowski dostrzega, że zaskoczony milicjant pełniący służbę
przed ambasadą pędzi do budki z telefonem. Wezwanie jest naprawdę
nagłe, skoro nie zdążono go uprzedzić. Wszystko to nie nastraja
ambasadora optymistycznie. Od kilku dni sowiecka prasa z "Prawdą"
na czele brutalnie atakuje Polskę, zarzucając władzom
prześladowanie Białorusinów i Ukraińców.
Potiomkin
oczekuje Grzybowskiego w swoim gabinecie. Sztywno wita ambasadora i
odczytuje notę sowieckiego rządu. "Wojna polsko-niemiecka
ujawniła bankructwo państwa polskiego. W ciągu 10 dni działań
wojennych Polska utraciła wszystkie swoje ośrodki przemysłowe i
kulturalne. Warszawa nie jest już stolicą Polski (...) rząd
radziecki nie może dłużej obojętnie patrzeć na to, jak pokrewne
mu narody ukraiński i białoruski, które żyją na terytorium
Polski, zostały w stanie bezbronnym pozostawione swojemu losowi. W
tych okolicznościach rząd radziecki nakazał dowództwu Armii
Czerwonej wydać rozkaz do przekroczenia granicy w celu wzięcia w
obronę życia i mienia ludności Zachodniej Ukrainy i
Białorusi".
Grzybowski wysłuchuje jeszcze sowieckich
zapewnień, że zostaną użyte wszelkie środki, by wywikłać
polski naród z wojny. Gdy Potiomkin kończy, ambasador przez chwilę
zbiera myśli. W końcu oświadcza, że odmawia odebrania noty i
przekazania jej polskiemu rządowi. Kategorycznie protestuje przeciw
formie i treści noty i oświadcza, że jest to jednostronne zerwanie
istniejących i obowiązujących oba państwa układów, w
szczególności zaś zawartego w 1932 roku paktu o nieagresji,
którego ważność upływa dopiero w 1945 roku. Podkreśla, że
polski rząd przebywa i pracuje na terytorium Polski, zaś polska
armia ciągle walczy. W trakcie wystąpienia Grzybowski otrząsa się
z szoku i wyraźnie nabiera rozpędu. "Gdzie jest wasza
słowiańska solidarność, o której mówił pan tyle razy" -
pyta Potiomkina, i od razu dodaje, że w Polsce swój legion do walki
z Niemcami formują Czesi, także Słowianie. Napoleon był już
kiedyś w Moskwie, ale póki biła się armia Kutuzowa, nikomu nie
przyszło do głowy ogłaszanie upadku Rosji, argumentuje dalej
Grzybowski.
"Panie ambasadorze, weźmie pan na siebie
ciężką odpowiedzialność przed historią w razie nieprzyjęcia
dokumentu tak wielkiej wagi" - przerywa poirytowany
Potiomkin.
"Gdybym zgodził się na przekazanie tej noty
swojemu rządowi, byłoby to dowodem braku szacunku nie tylko dla
niego, lecz także dowodem, że straciłem szacunek dla rządu
sowieckiego" - replikuje Grzybowski. I nadal przekonuje
Potiomkina, że na froncie polsko-niemieckim wszystko jest jeszcze
możliwe. Sowiecki dygnitarz oświadcza, że w tej sytuacji musi się
skonsultować z rządem. Grzybowski odpowiada, że poczeka.
Dochodzi
4.30 nad ranem, gdy znów zjawia się Potiomkin. Sowiecki rząd
podtrzymuje swe stanowisko. Ambasador Grzybowski noty nie odbiera.
Wraca do ambasady i pośpiesznie redaguje tekst radiogramu do
ministra Józefa Becka. Wysyła go o 5 nad ranem.
Godz.
6.15: sowiecka czapka
Polskie
wojska bronią się przed Wehrmachtem wzdłuż linii Augustów -
Białystok - Białowieża - Brześć nad Bugiem - Łuków - Dęblin -
Kraśnik - Zamość - Tomaszów Lubelski - Rawa Ruska - Lwów -
Borysław - Turka, a na zachód od frontu polsko-niemieckiego ciągle
bronią się Warszawa, Hel, Oksywie oraz - nad Bzurą - prawie 140
tys. żołnierzy armii "Poznań" i "Pomorze".
Pod
polską kontrolą ciągle pozostaje jedna trzecia powierzchni kraju.
Na tym terenie znajduje się ponad 200 tys. żołnierzy, tylko
częściowo uzbrojonych i umundurowanych, pozostających nie w
składzie regularnych jednostek bojowych, lecz improwizowanych
zgrupowań.
Niemal
nikt z polskich władz nie spodziewa się sowieckiej inwazji. Wojna z
Niemcami spowodowała osłabienie sił broniących wschodniej granicy
Rzeczypospolitej. Zgodnie z rozkazem naczelnego wodza wszystkie
zmobilizowane na Kresach jednostki bez zwłoki wysyłano na front,
przeciwko Niemcom. Bataliony Korpusu Ochrony Pogranicza są
przetrzebione ustawicznym wyciąganiem na front najlepszych
żołnierzy, broni maszynowej i dosyłaniem rezerwistów pochodzenia
niemieckiego, których dowództwo obawia się kierować do walki z
Wehrmachtem. Na liczącej ponad 1400 km granicy z ZSRR znajduje się
tylko 18 batalionów KOP. Wraz z dodatkowymi jednostkami to niespełna
20 tys. żołnierzy. Przeciwko nim Stalin rzuca niemal milion
żołnierzy, ponad 4 tys. czołgów i samochodów pancernych, niemal
tysiąc samolotów. Jednego kilometra granicy bronić ma średnio 10
żołnierzy. I broni.
Pod Husiatynem o 3 w nocy wybucha
gwałtowna strzelanina. Pełniący nocną służbę w strażnicy
sierżant Kolendo wysyła w stronę granicy kilka patroli z
erkaemami. Tuż przed 4 na strażnicę, w której zostało tylko
kilkunastu żołnierzy, sypie się lawina strzałów z broni
maszynowej i ręcznej. Żołnierze KOP strzelają celnie. Co rusz
któryś z napastników pada w trawę i nie podnosi się. Ale kim są
napastnicy? Obrońcy podejrzewają, że mogą to być bandyci albo
dywersanci nasłani z Sowietów. Po 6 rano sierż. Kolendo wraz z
dwoma żołnierzami schodzi na parter i obrzuca napastników
granatami. Po chwili wraca ranny w rękę, ale z sowiecką czapką
wojskową i karabinem. A więc to regularne wojska sowieckie! O 8
rano strzelanina cichnie. W świetle dnia widać na przedpolu
zabitych i rannych sowieckich sołdatów. W ciszy nagle rozlega się
pukanie do tylnych drzwi. To wraca jeden z żołnierzy wysłanych
przez sierżanta na patrol. Melduje, że Husiatyn zajęty jest przez
wojsko sowieckie, a przez Zbrucz sowieccy saperzy budują drewniany
most. Sierżant Kolendo zbiera załogę i mówi: "Koledzy, póki
jest cicho i wyjście jest wolne, wszyscy pryskamy, gdzie kto może,
i ukrywamy się. Dziękuję wam za służbę!".
Opór
strażnic KOP rozrzuconych wzdłuż granicy trwa po kilka godzin.
Potem w głąb kraju wlewają się ogromne kolumny sowieckich wojsk.
Godz.
5: zapytanie o intencje
Sztab
naczelnego wodza marszałka Edwarda Śmigłego-Rydza stacjonuje w
jednej ze szkół na południowym krańcu Kołomyi. O 4.45 do sztabu
dociera meldunek mjr. Józefa Bieńkowskiego z placówki wywiadu
wojskowego w Czortkowie na Podolu: "Od godz. 3 w rejonie
Podwołoczysk, Husiatyna i Załucza jakieś nie rozpoznane z powodu
ciemności oddziały usiłują przekroczyć granicę. W chwili
obecnej trwa tam walka oddziałów KOP". 10 minut później kpt.
Jerzy Fryzendorf z szefostwa wywiadu KOP alarmuje: "O godzinie
4.20 rozpoznano, że są to regularne oddziały bolszewickie. Za nimi
słychać szum motorów". Szef sztabu Naczelnego Wodza poleca
zbudzić marszałka Śmigłego-Rydza, a sam telefonicznie uzgadnia z
ministrem spraw zagranicznych Józefem Beckiem wysłanie
parlamentariusza z pułku KOP "Podole" do najbliższego
dowództwa sowieckiego z pytaniem o intencje.
Późnym rankiem
intencje Kremla są jasne - to inwazja na wielką skalę, prowadzona
podstępnie, pod pozorem niesienia pomocy. Na podstęp ten nie dają
się nabrać żołnierze KOP, ale w głębi Kresów rezerwiści są
zdezorientowani.
Marszałek Śmigły-Rydz zachowuje kamienny
spokój. W pierwszym odruchu chce się bić, rozważa warianty
ustawienia obrony przeciw nowemu wrogowi. Potem pojmuje, że słabo
uzbrojone oddziały tyłowe i zapasowe nie mają żadnych szans.
Najważniejsze teraz to ratować ludzi. Po konsultacjach z rządem
wydaje po południu rozkaz dla całego wojska: "Sowiety
wkroczyły. Nakazuję ogólne wycofanie się na Węgry i Rumunię
najkrótszymi drogami. Z bolszewikami nie walczyć, chyba że w razie
natarcia z ich strony albo prób rozbrojenia oddziałów. Zadania
Warszawy i miast, które miały się bronić przed Niemcami, bez
zmian".
Południe:
kaczuszki z porcelany
W
majątku w Różanie na Polesiu Maria Sapieżyna, żona księcia Jana
Sapiehy, nieśpiesznie kończy śniadanie. Jej mąż został w
sierpniu zmobilizowany. Jest ciepło, słonecznie. Potem, właściwie
bez powodu, Maria Sapieżyna telefonuje do starosty.
"Jeżeli
pani stoi - proszę usiąść. Dziś o świcie sowiecka armia
wkroczyła do Polski" - słyszy. Pośpiesznie naradza się ze
swoim ojcem Jerzym Zdziechowskim. Nie mają wątpliwości - trzeba
natychmiast uciekać. Od kilku dni wszystkie cenne przedmioty są już
spakowane, gotowe do wywiezienia. Ale wierzyli, że Warszawa będzie
się bronić dostatecznie długo, by doczekać odsieczy armii
francuskiej i brytyjskiej. Teraz, po sowieckim ciosie w plecy,
pojmują, że wszystko skończone. Oboje postanawiają wyjechać
jeszcze dziś z dwoma synkami Marii na Litwę, a stamtąd dalej, na
Zachód.
Do
Rumunii jest zbyt daleko. Maria przytomnie zauważa, że jedynym
samochodem, osobowym fiatem (wszystkie samochody z majątku polskie
wojsko zarekwirowało jeszcze w styczniu), trzeba wyruszyć po
zmroku, by uniknąć ataków niemieckich samolotów. Potem usiłuje
przygotować się do wyjazdu, ale nie może się skupić. Błąka się
po pokojach, popatruje na piękne meble i przedmioty, wygładza fałdy
obić. Wie, że tu nigdy nie wróci. Kucharzowi Cydzikowi poleca
zabić i upiec tuzin młodych indyków. Co do bagaży, decyduje się
brać jedynie rzeczy praktyczne, głównie dziecięce ubranka. Po
rozmowie z ojcem decyduje się jednak dołożyć dwie walizki ze
srebrami; w jednej z nich są posagowe srebra jej matki.
Dochodzi
południe. Jerzy Zdziechowski wpada zdyszany do saloniku: "Musimy
wyjechać natychmiast!". Wyjaśnia, że gdy wyszedł na główną
drogę, spostrzegł grupki ludzi pokazujących na ich dom. To znak,
że szykuje się coś złego. Nie trzeba było sobie wyjaśniać, co.
Wiadomo, że w całym pasie nadgranicznym z Sowietami trwa tajna
sowiecka robota agitacyjna. Biegnąc do stojącego przy bocznym
wejściu fiata, Zdziechowski zgarnia ze stołu dwie czerwone
porcelanowe kaczuszki, które ongiś podarował córce. Maria łapie
futro. W fiacie siedzą już jej synowie, niania, przezywana Hippo,
szofer. Walizki są w bagażniku. Wokół stoi w milczeniu służba.
Ale gdy Zdziechowski wsiada do samochodu, nadbiegają mężczyźni z
pistoletami. Krzyczą, żeby wysiadać, grożą śmiercią za
nieposłuszeństwo.
"Cokolwiek zrobicie, zostawcie dzieci
w spokoju, nie rozstrzeliwuje się dzieci" - prosi głośno
Maria Sapieżyna. W niezręcznej ciszy inicjatywę przejmuje kucharz.
Zaprasza napastników do domu, na poczęstunek, zachęca, by brali
wszystko, od ubrań po broń myśliwską. Wahają się, wyraźnie
skuszeni perspektywą biesiady na pańskich salonach, ale wciąż
celują w fiata. Maria Sapieżyna powoli zbliża się do samochodu,
wsiada na miejsce szofera, odsuwa go od kierownicy. Przekręca
kluczyk, ale silnik krztusi się i gaśnie. Uciekając w pierwszych
dniach wojny na wschód, do Różany, z braku benzyny zatankowała w
Brześciu trochę spirytusu metylowego. Za drugim razem samochód
zapala. Sapieżyna odjeżdża spod domu. Napastnicy patrzą
osłupiali, ale nie strzelają. Fiat toczy się powoli, na
rozpędzenie nie pozwala fatalna domieszka spirytusu w baku. Po
dłuższej chwili uciekinierzy spostrzegają przed sobą spory tłum.
Odległość zmniejsza się i Maria Sapieżyna dostrzega strzelby w
rękach idących na przedzie mężczyzn. Z tyłu idą kobiety,
niektóre z dziećmi na rękach. Rozpoznaje ich twarze. To tutejsi.
To dla nich zakładała ochronkę, jeszcze wczoraj na wiejskim
zebraniu obrony cywilnej słuchała z nimi instrukcji, jak zachowywać
się podczas bombardowań. A teraz idą ich zabić.
Powrót
nie wchodzi w rachubę. Sapieżyna nie zdejmuje nogi z gazu. Ludzie
rozstępują się, ciekawie zaglądają do środka. Nagle ktoś
rozpoznaje pasażerów. Huk wystrzału ze strzelby, potem drugi i
kolejne. Na szczęście samochód przeciska się przez gęsty tłum i
chłopi muszą strzelać nad głowami ziomków. Wreszcie sprzed maski
odskakują ostatni maruderzy. Na szczęście żadnemu z napastników
nie przyszło do głowy, by strzelić w oponę. Zdrętwiała z
napięcia Maria Sapieżyna odwraca się. Ani jej ojciec, ani dzieci
nie są draśnięte. Szofer i bona schowali się na podłodze. Obaj
chłopcy są zachwyceni, że właśnie odbyła się zabawa w
polowanie. Pan Zdziechowski na pytanie córki, jak się czuje,
oznajmia, że został tylko "ukaczony". Ukaczony? A tak,
czuł się jak kaczka, do której zewsząd strzelają myśliwi.
Po
południu: odlot
Ppor.
Włodzimierz Miksa ze 114. Eskadry Myśliwskiej wczesnym rankiem
dostaje rozkaz rozpoznania granicy polsko-sowieckiej. W czasie lotu
dostrzega olbrzymie kolumny sowieckich czołgów i kawalerii. Ich
czołówki są ponad 50 km w głębi Polski. Strzelać nie może, ale
zawsze da się ich postraszyć. Ppor. Miksa cztery razy nadlatuje na
sowiecką kawalerię lotem koszącym, kilkanaście metrów nad
ziemią. Konie płoszą się, zrzucają jeźdźców. Sprzężone
poczwórnie i poszóstnie przeciwlotnicze karabiny maszynowe
zainstalowane na taczankach zanoszą się ogniem. Ppor. Miksa
szczęśliwie jednak wraca na lotnisko. Składa raport swemu dowódcy
płk. Stefanowi Pawlikowskiemu, potem dowódcy lotnictwa gen.
Józefowi Zającowi.
Późnym rankiem policjant Stefan Pelc
obserwuje przez lornetkę z balkonu posterunku Policji Państwowej w
Nadwórnej, jak trzy sowieckie samoloty bombardują odległą o parę
kilometrów stację kolejową Tarnowica Leśna. Nagle zza chmur
wyskakuje polski myśliwiec. Zestrzeliwuje dwa sowieckie bombowce.
Trzeci ucieka na wschód. Komisarz policji Nickles jedzie samochodem
do Tarnowicy. Po godzinie wraca z dwoma rannymi sowieckimi lotnikami.
Odwozi ich do szpitala powiatowego w Nadwórnej. Po południu gen.
Zając wydaje rozkaz odlotu wszystkich maszyn do Rumunii.
Ranek:
Hunowie zewsząd, a ja gwiżdżę
W
domu rodzinnym pisarza Stanisława Vincenza w Słobodzie Rungurskiej
na Huculszczyźnie domownicy codziennie słuchają radia. O wejściu
Armii Czerwonej Vincenz dowiaduje się już rankiem. Niemal
natychmiast podejmuje decyzję: wraz ze starszym synem, pracującym w
Anglii nad doktoratem z fizyki, który niedawno przyjechał na
wakacje, oraz z goszczącymi tu przyjaciółmi - literatem z Warszawy
i oficerem wojska polskiego, najdalej jutro przekroczą nieodległą
granicę z Węgrami. Vincenz wychodzi na spacer do parku. Długą
aleją idzie w stronę kościółka. Kończy się msza i ze świątyni
wysypują się dzieci, za nimi dorośli. Nikt z nich jeszcze nie
wie.
Vincenz wraca do domu, do swego 80-letniego ojca.
Tłumaczy, dlaczego musi wyjechać. Uspokaja. Staruszek ofukuje go:
"Mnie to nic! Hunowie stąd, Hunowie stamtąd, a ja gwiżdżę!".
Plany syna komentuje krótko: "Szkoda, ale trzeba. A nie
spaceruj przez granicę tędy i owędy". Stanisław żegna się
z nim. "No, czekaj jeszcze chwilkę - prosi ojciec, ale zaraz
dodaje: - Nie, nie, idź, bo późno".
Tuż przed
wymarszem Vincenz zabiera się do palenia swoich książek. Czuje, że
kolekcja emigracyjnych książek ukraińskich i rosyjskich,
wydawanych głównie w Niemczech, może napytać kłopotów.
Niektórzy z domowników odradzają palenie: przecież nie jesteśmy
obywatelami sowieckimi, więc nawet jeśli Sowieci będą okupować
nasz kraj, nie mają do nas żadnego prawa.
Godz.
9: pozdrawiamy polskich żołnierzy
W
koszarach w kresowym Dubnie zbierają się oficerowie oddziałów
rozbitych w walkach z Niemcami. Rejonowa Komenda Uzupełnień tworzy
z nich tzw. oddział kadry rezerwowej oraz osobną Legię Oficerską.
Wczesnym rankiem do koszar dociera ppor. rezerwy artylerii Kazimierz
Skorupski z 27. Pułku Artylerii Lekkiej, w cywilu adwokat. 2
września został w bitwie z Niemcami pod Świeciem nad Wisłą ranny
w głowę, rękę i nogę. Mimo to dowlókł się, przez Warszawę,
aż tu, do Dubna. Wraz z nim maszeruje z apteczką pod pachą żona
Wanda, także adwokat.
O 5.45 rano gen. w st. spoczynku
Stefan Strzemieński, komendant miasta Dubno i zarazem dowódca
doraźnie organizowanej grupy bojowej "Dubno", otrzymuje
wiadomość, że zmotoryzowane wojska sowieckie przekroczyły granicę
i szosą na Krzemieniec posuwa się 30 czołgów. O 9 rano Korpus
Obrony Pogranicza potwierdza: Sowieci są niedaleko Krzemieńca,
mijając polskie oddziały, przyjaźnie kiwają rękami. KOP-iści
pytają: co w tej sytuacji robić?
Gen. Strzemieński dzwoni
do Łucka do dowodzącego tam gen. Skuratowicza. Ten natychmiast
wydaje rozkaz zwijania obrony Dubna i wymarszu w stronę Rumunii.
Gen. Strzemieński zwołuje w komendzie garnizonu odprawę dowódców
i wydaje zarządzenia: o 14 wszystkie formacje i oddziały garnizonu
mają wyruszyć kilkoma kolumnami w stronę granicy rumuńskiej.
Na
koszarowym placu apelowym panuje krzepiący spokój i porządek.
Komendant Rejonowej Komendy Uzupełnień i jego zastępca Michał
Chraniewicz, w cywilu adwokat z Dubna i znajomy Skorupskich, sprawnie
przydzielają przybywających oficerów do formujących się
oddziałów. Skorupski trafia do oddziału artylerzystów.
O
10 rano z komendy miasta wychodzi grupa oficerów. Ogłaszają, że
rankiem granice przekroczyli Sowieci. Na placu narasta chaos,
wzburzenie. Nad koszarami przelatują sowieckie samoloty i rozrzucają
ulotki: Armia Czerwona wchodzi do Polski z pomocą, jako przyjaciel,
a nie wróg.
O
14 kolumny marszowe wychodzą z Dubna. W bałaganie w koszarach
pozostaje jednak blisko 500 oficerów Legii Oficerskiej. O 15
zjawiają się tam płk Jan Skorobohaty-Jakubowski i gen. Leon
Billewicz. Obaj już dawno są w stanie spoczynku, ale płk
Skorobohaty nie wiedzieć czemu przedstawia gen. Billewicza jako
nowego dowódcę garnizonu Dubno. Skorobohaty wygłasza improwizowane
przemówienie. Twierdzi, że otrzymał rozkaz, by Armii Czerwonej
absolutnie nie stawiać oporu. Utrzymuje też, że w kilku punktach
granicznych doszło do zbratania się oddziałów polskich i
sowieckich, co - jak dodaje - ma nadzieję, że jest prawdą i będzie
zjawiskiem powszechnym.
Oficerowie rezerwy słuchają tej
przemowy bez oburzenia. Na rozkaz płk. Skorobohatego karnie ładują
się na ciężarówki i zarekwirowane chłopskie furmanki. Po
południu kolumna rusza w stronę Brzeżan. O zmroku samozwańczy
wódz płk Skorobohaty wydaje skandaliczny rozkaz dalszego marszu
nocą, i to bez rozpoznania ani ubezpieczeń. Na czele jadą
ciężarówki z oficerami wyposażonymi jedynie w pistolety. Na 7.
kilometrze za Brzeżanami kolumna wpada w sowiecką zasadzkę. Ginie
32 oficerów, prawie 50 jest rannych. Cztery ciężarówki płoną.
O
świcie: czyste ręce
Z
majątku Ignatowo k. Rakowa w pogodne noce widać łunę nad odległą
tylko o 40 km stolicą sowieckiej Białorusi - Mińskiem. O świcie
właściciela Ignatowa Stefana Kurbskiego budzi strzelanina i warkot
silników. Kurbski czym prędzej jedzie do Rakowa zorientować się w
sytuacji. Ale tam jest już czołówka sowieckiego oddziału
zmotoryzowanego. Sołdaci aresztują go. Na szczęście sowiecki
dowódca pyta mieszkańców, czy Kurbski to dobry człowiek. Ludzie
lubią go tu i czym prędzej zbierają podpisy na petycji o
uwolnienie. Oddział operacyjny NKWD jeszcze się nie pojawił i
petycję dostaje dowodzący tu komandir. Zwalnia Kurbskiego i na
stronie pyta go, czy ma tu majątek. Kurbski potwierdza. Komandir,
patrząc mu w oczy, radzi, by zabrał stąd rodzinę. Kurbski
wszystko rozumie w lot, ucieka z najbliższymi na zachód.
W
majątku Nowosiółki koło Oszmiany wiesza się hr. Franciszek
Czapski. Doskonale zna bolszewizm z czasów rewolucji i wojny 1920
roku i nie ma złudzeń, co go czeka.
W miasteczku Dokszyce,
pow. Dzisna, zajętym przez Sowietów już o 4 rano, po paru
godzinach NKWD aresztuje sędziego grodzkiego Sergiusza Stankiewicza,
burmistrza Jana Górę, kapitana KOP Waligórskiego. Wszędzie po
wkroczeniu sowieckich oddziałów zaczynają się aresztowania
policjantów, żandarmów, urzędników, funkcjonariuszy KOP. Ci z
branych do niewoli oficerów WP, którzy pamiętają okrucieństwa
bolszewickie w 1920 roku, odpruwają naszywki, wyrzucają dokumenty i
udają szeregowców. NKWD pilnie tropi ukrywających się oficerów,
sprawdza dłonie. Białe, delikatne - to pewne aresztowanie.
Po
południu: radcę do chlewa!
Do
Tarnopola sowieckie oddziały wkraczają późnym południem. W
urzędzie wojewódzkim od rana gorączkowe narady. Zwycięża pogląd,
że trzeba zachować ciągłość polskiej władzy administracyjnej i
wystąpić przed Armią Czerwoną jako gospodarz. Do tej misji
urzędnicy wybierają radcę Czesława Oleszę, który pochodzi z
Wileńszczyzny i świetnie mówi po rosyjsku. Radca po namyśle
zakłada frak, cylinder i służbowym samochodem wyjeżdża do Borków
Wielkich, 20 kilometrów na wschód od Tarnopola, kwatery dowódcy
Frontu Ukraińskiego komandarma I rangi Siemiona Timoszenki. Ale
Olesza okazuje się rogatą duszą: składa oficjalny protest
przeciwko pogwałceniu przez ZSRR polsko-sowieckiego paktu o
nieagresji. Timoszenko rozkazuje zamknąć bezczelnego radcę w
chlewie. Ale nie w ciemię bity Olesza uprasza eskortujących go
sołdatów, by pojechali z nim do mieszkania w Tarnopolu, przy ul.
Tarnowskiego. Tłumaczy, że chce się przebrać, i daje do
zrozumienia, że eskorta będzie miała co brać. Idzie do toalety,
przeciska się przez okienko, wyskakuje na ulicę i czym prędzej
ucieka na zachód.
Nazajutrz:
krew popłynie później
Przez
Polesie, na wschód, w tłumie uciekinierów maszeruje pisarz i
malarz Stanisław Ignacy Witkiewicz i jego ukochana Czesława
Oknińska. 5 września Witkacy zatelefonował do niej do pracy i
poprosił, by zeszła na dół. Stał z walizeczką i płaszczem
przerzuconym przez ramię. Powiedział, że w radiu nadają rozkaz
płk. Umiastowskiego, by wszyscy mężczyźni opuścili Warszawę.
Oknińska spakowała mały neseser i ruszyli w drogę.
Witkacy
i Oknińska z najwyższym trudem doszli do zajazdu w Dąbrowicy. Dwa
tygodnie wędrówki wykończyły artystę. Choć ma 54 lata, zdrowie
podkopało mu eksperymentowanie z narkotykami i alkoholem. W
zajeździe były tłumy, ale bufet, o dziwo, nieźle zaopatrzony. Po
raz pierwszy mogli zjeść porządny, gorący posiłek.
Potem
pomaszerowali do Jezior, majątku Walentego Ziemlańskiego, znajomego
Witkacego jeszcze z carskich czasów. W przepełnionych
pomieszczeniach gospodarze rozłożyli dla uchodźców snopki siana,
nakryli je prześcieradłami.
O wkroczeniu Sowietów Witkacy
dowiaduje się parę godzin później z radia. W nocy mimo zmęczenia
oboje nie śpią. Trzymają się za ręce. Nazajutrz przy skromnym
śniadaniu wysłuchują gorączkowych spekulacji towarzyszy niedoli.
Witkacy, który rewolucji w Rosji przyglądał się z bliska, ba,
dotknął jej, jest w coraz gorszym nastroju. Gdy wychodzą na
spacer, Oknińska zauważa, że nie ogolił się. Pyta go: dlaczego?
Pisarz wraca i po chwili zjawia się gładko wygolony.
Witkacy
proponuje, by popełnili samobójstwo. Zakochana w nim
dwudziestoparoletnia urzędniczka próbowała mu pomysł ten
wyperswadować. Zatrzymują się pod drzewem. "Jeśli aż tak
tego nie chcesz, odejdę sam, ale pamiętaj, beze mnie zginiesz.
Powinniśmy odejść razem" - przekonuje Witkacy. Z mnóstwa
pogniecionych tabletek środków nasennych i odrobiny wody
przygotowuje samobójczy koktajl. Długo rozmawiają o najbliższych
i przyjaciołach. W końcu Czesława wypija mleczny płyn. Witkacy
łyka tabletki efedryny, odwija lewy rękaw koszuli i żyletką
nacina żyły. Krew nie chce płynąć. Z pomocą Czesławy odwija
rękaw wyżej i znów próbuje podciąć żyły. Krew nie płynie.
Słabnącej, zasypiającej Czesławie mówi, że za chwilę przetnie
sobie tętnicę szyjną. Pokazuje, w którym miejscu, i zachęca, by
zrobiła to samo, gdyby się obudziła. Gdy Oknińska zasypia,
jeszcze raz sięga po zakrwawioną żyletkę.
Poniżej - tak z wkraczającymi Sowietami walczyli od 20 do 22 września polscy żołnierze, harcerze i cywile w Grodnie. W odwecie po zajęciu miasta kilkuset z nich wziętych do niewoli zostało przez Sowietów zamordowanych...
niedziela, 14 września 2014
14 września
Notka rocznicowa czyli co ciekawego zdarzyło się przed laty w tym dniu
Polska
W 1309 r. Krzyżacy przenieśli swą siedzibę z Wenecji do Malborka który stał się odtąd ich stolicą. Jakkolwiek na to by zamek malborski przyjął swój ostateczny kształt trzeba było jeszcze poczekać kilkadziesiąt lat.
Stawiano go na równi z budowlami Mediolanu czy Budy, o czym mówiło nawet ówczesne powiedzenie "... Ex luto Marienburg, Buda ex saxo, ex marmore Mediolanum - Z cegły Malbork, Buda z kamienia, Mediolan z marmuru...". W XIV wieku uważany był za najpotężniejszą twierdzę Europy. Dlatego też był nie do zdobycia bez machin oblężniczych, a takowych nie posiadały siły polsko-litewskie oblegające go po bitwie grunwaldzkiej, stąd niepowodzenie całej akcji. Krzyżacy utracili zamek (lecz nie miasto Malbork) na rzecz Polaków podczas wojny trzynastoletniej w 1457r, ponieważ czescy najemnicy w służbie krzyżackiej dowodzeni przez Ulrycha Czerwonkę ...sprzedali go nam (najemnicy mają to do siebie iż są bardzo skuteczni lecz trzeba mieć pieniądze na ich opłacanie - gdy takowych brakuje robi się nieciekawie, a ówczesny "szef wszystkich szefów"Ludwig von Erlichshausen miał problemy finansowe).
Natomiast w 2001weszła na ekrany ekranizacja noblowskiej powieści Henryka Sienkiewicza "Quo vadis" w reżyserii Jerzego
Kawalerowicza. Jakkolwiek narzekano na marne efekty specjalne i kiepską grę niektórych aktorów, parę kreacji pozostało w pamięci - Neron Michała Bajora, Poppea Sabina Agnieszki Wagner, Tygellinus Krzysztofa Majchrzaka , Chilon Jerzego Treli czy św. Piotr Apostoł Franciszka Pieczki. Znakomitą muzykę do filmu skomponował Jan A.P. Kaczmarek, natomiast dużą popularność zdobyły dwie piosenki promujące film skomponowane przez Piotra Rubika : "Dove vai" (wykonawcy to Filka Najdenowicz, Małgorzata Walewska i Michał Bajor)
Kino polskie poniosło też w tym dniu trzy wielkie straty. W przeciągu 5 lat odeszli z tego świata trzej wybitni polscy aktorzy...
Hrabia Horvath z "Janosika", Mastalerz ze "Zmienników", jeden z pechowych włamywaczy z"Nie lubię poniedziałków", "naukowiec" badający zawartość cukru w cukrze z "Poszukiwany-poszukiwana", jeden z "tanich drani" z "Kabaretu Starszych Panów" to tylko niektóre z wielu znakomitych kreacji zmarłego w 1991 r. Mieczysława Czechowicza
Dzieci być może nie kojarzyły jego twarzy,
natomiast z pewnością kojarzyły głos. Bowiem był to głos najsłynniejszego polskiego misia...
W 1995 r. odszedł z tego świata Bogusz Bilewski. Jego potężna postura powodowała że często obsadzany był w rolach silnych mężczyzn; do tego dochodziło jego niezaprzeczalne poczucie humoru. Kulwieć-Hippocentaurus z "Potopu", pan Muszalski z "Pana Wołodyjowskiego", wiceminister Ulanicki z"Kariery Nikodema Dyzmy"
tylko niektóre z jego wybitnych ról. Jednak w pamięci szerszej publiczności pozostał przede wszystkim jako zbójnik Waluś Kwicoł z "Janosika"; ozdobą serialu były jego dialogi z filmowym szwagrem Jondrusiem Pyzdrą (Witoldem Pyrkoszem).
Rok później zmarł Ryszard Pietruski. Aktor, scenarzysta, reżyser teatralny. Znany z ról filmowych ("Prawo i pięść", "Barwy Walki") lecz głównie z ról serialowych; te najbardziej znane to "Wakacje z duchami", "40-latek", a przede wszystkim "Czarne chmury". Z tym ostatnim serialem wiąże się tajemnicza historia. Jako scenarzyści w czołówce występują Ryszard Pietruski i Antoni Guziński. Losy głównego bohatera - pułkownika Dowgirda oparte są na kanwie losów Krystiana Kalkstein-Stolińskiego. Jego potomkiem był najprawdopodobniej ten człowiek i to on miał w rzeczywistości być autorem scenariusza. Ze względu na jego przeszłość jego nazwisko nie mogło pojawić się w czołówce serialu stąd zmiana.
A co na świecie...krew się leje...
- bo to słynna bitwa pod Marignano z 1515 r. która złamała potęgę szwajcarskiej piechoty dominującej przez wcześniejsze kilkanaście lat na polach bitewnych zachodniej Europy
- zabójstwo prezydenta USA Williama McKlinleya (Polak potrafi...) w 1901 r.
- zabójstwo premiera Rosji Piotra Stołypina (ten w białym mundurze poniżej) w 1911 r. (chciał zreformować carskie imperium, jednakowoż szafował na lewo i prawo wyrokami śmierci wobec rewolucjonistów z lat 1905-1907 do tego stopnia że stryczki zaczęto nazywać "krawatami Stołypina", stąd taki a nie inny jego koniec nie był zaskoczeniem)
O pierwszych godzinach II wojny światowej możemy przeczytać w felietonie Włodzimierza Kalickiego
1
IX 1939
Dziś
jest wojna!
O
godz. 4.02 z lotniska Nieder Ellguth na Dolnym Śląsku jeden po
drugim startuje 29 bombowców nurkujących Ju-87 B Stuka z 76.
eskadry Luftwaffe. Kurs na Wieluń.
Dochodzi
wpół do piątej rano, gdy cywilny posterunek Ligi Obrony
Przeciwpowietrznej spostrzega szyk niemieckich samolotów. Dyżurny
telefonuje do Wielunia.
Wycie syren alarmowych zrywa
mieszkańców na nogi. Nie ma jednak paniki. Mimo artykułów w
prasie, mimo ogólnego przygnębienia i niepokoju w wojnę wierzy
niewielu. To pewnie alarm ćwiczebny.
O 4.35 eskadra stukasów
w zwartym szyku, jak na pokazie, zatacza krąg nad miastem. Nagle
obniżają pułap, przechodzą do lotu nurkowego. Paraliżująco wyją
syreny podwieszone pod ich skrzydłami. Pierwsze bomby uderzają w
Szpital Wszystkich Świętych. Budynki są oznaczone białymi
płachtami z czerwonymi krzyżami, ale niemieccy piloci na to nie
zważają. Dyrektor dr Patryn w piżamie i boso, z ubraniem w ręku
wybiega z mieszkania służbowego na piętrze.
W Wieluniu nie
ma żadnych oddziałów, nie istnieje obrona przeciwlotnicza. Stukasy
atakują jeszcze raz. Bomby zamieniają w kupę gruzów oddział
położnictwa i budynek mieszkalny szpitala wraz z piwnicami, gdzie
schronili się pacjenci. Wśród ruin leżą zabici i ranni, na
drzewach wiszą zwłoki wyrzucone w górę siłą eksplozji. Na
terenie szpitala zginęły 32 osoby.
Stukasy bombardują teraz
zachodnią część miasta. Oszaleli ze strachu mieszkańcy uciekają
w bieliźnie. Niemieckie samoloty lotem koszącym ostrzeliwują
bezbronnych.
Gdy bombowce 76. eskadry wracają na lotnisko
Nieder Ellguth, startują już kolejne. Bombardowanie bezbronnego
Wielunia trwa aż do 14. Trzy czwarte domów 15-tysięcznego
miasteczka leży w ruinie.
O czwartej nad ranem stojący w
gdańskim kanale portowym pancernik "Schleswig-Holstein"
zaczyna się zwolna przesuwać w stronę tzw. Zakrętu Pięciu
Gwizdków. Kmdr Gustav Kleikamp otrzymał wczoraj rozkaz ostrzelania
o godz. 4.45 polskiej Wojskowej Składnicy Transportowej na
Westerplatte. Przesuwanie okrętu trwa jednak dłużej, niż
zaplanował. Dopiero o 4.48 wydaje rozkaz otwarcia ognia.
"Schleswig-Holstein" wszedł do służby w1908r. i jest
okrętem przestarzałym, ale jego cztery działa kal. 280mm i10 dział
150mm to potężna siła.
Wartowników i śpiących po służbie
polskich żołnierzy podrywa straszliwy huk. Pociski łamią drzewa
jak zapałki, dym i kurz przesłania pole widzenia. Ostrzał trwa
tylko sześć minut. Osiem najcięższych pocisków i 59 pocisków
150 mm nie czynią wielkiej szkody.
Na placówce "Prom"
chorąży Jan Gryczman z napięciem śledzi biegnących żołnierzy
kompanii szturmowej Kriegsmarine. Gdy są tak blisko, że może
odróżnić rysy twarzy, naciska spust cekaemu. Dołączają się
kolejne karabiny maszynowe, w stronę Niemców lecą granaty. Na
przedpolu zostają trupy napastników, reszta ucieka. Inne wartownie
także masakrują atakujących Niemców.
Odholowany w rejon
Szańca Mew "Schleswig-Holstein" rozpoczyna ostrzał na
serio. W ciągu niespełna dwóch godzin wystrzeliwuje ponad 900
pocisków.
W budynku Poczty Polskiej przy pl. Heweliusza w
Gdańsku o 4.30 milkną telefony. Dyżurny Bernard Binnebesel
zawiadamia dowodzącego samoobroną Konrada Guderskiego, że łączność
z Polską została zerwana. Guderski ogłasza alarm dla 60
pracowników poczty i każe im wydać ukrytą w skrzyniach broń.
Tuż
przed piątą do szturmu na budynek poczty z czerwonej cegły rusza
oddział gdańskiej policji i SS Heimwehr-Danzig. Pocztowcy odpierają
atak ogniem karabinów i pistoletów. W przerwie strzelaniny na
wyższych piętrach słychać kucie. Gdy Guderski zakrada się tam,
wybuch dynamitu wybija sporą dziurę w ścianie przylegającej do
budynku gdańskiej policji. Niemieccy policjanci już się szykują,
by wedrzeć się do budynku poczty, lecz Guderski rzuca granat. Sam
też ginie od odłamka. Dowództwo obejmuje pocztowiec Alfons
Flisykowski.
Po kolejnym odpartym ataku Niemcy z najbliższej
odległości ostrzeliwują pocztę z działa polowego. Potem do akcji
wprowadzają ciężką armatę. Ale pocztowcy nie tracą ducha. Mają
obiecane, że jeśli zostaną zaatakowani, na pomoc ruszy cała armia
Pomorze.
Niemieccy saperzy podkopują się pod mur i wysadzają
jego fragment. W południe żądają kapitulacji. Pocztowcy nie chcą
o tym słyszeć. Nadjeżdżają motopompy gdańskiej straży
pożarnej. Zamiast wodą -wypełniono je benzyną. Strażacy oblewają
mury i odjeżdżają. Saperzy miotaczami ognia podpalają budynek.
Obrońcy schodzą do piwnic. Wypełnia je gęsty, gryzący dym. W tym
dymie wciąż walczą.
O 19, po 14 godzinach walki, w drzwiach
staje dyrektor Jan Michoń z białą flagą. Kapitulacja. Niemiec
strzela z bliska. Michoń pada martwy. Czterech pocztowców korzysta
z zamieszania i wymyka się z budynku. Niemcy wyprowadzają 39
obrońców. 13 rannych pozostawiają na pewną śmierć w płonących
piwnicach.
Przed świtem na warszawskim Dworcu Głównym
kłębi się tłum. Warszawiacy oblegają pociągi idące na wschód.
Świeżo zmobilizowany porucznik rezerwy Marian Brandys bezskutecznie
usiłuje wedrzeć się do obleganego przez cywilów wagonu. Nie ma
szans. Na szczęście dostrzegają go koledzy z zeszłorocznych
ćwiczeń w Słonimiu i bez ceregieli wciągają przez okno.
Młoda
kobieta z niemowlęciem na ręku prosi, by i ją wciągnęli z
maleństwem przez okno. Oficerom nie trzeba powtarzać. Najpierw
odbierają dziecko. Gdy wyciągają ręce po kobietę, pociąg
gwałtownie rusza. Matka zostaje na peronie. Straszliwie krzyczy, ale
nic nie da się zrobić. Oficerowie jadą do swoich jednostek z
drącym się niemowlakiem na kolanach.
W Małkini do
przedziału puka pobladły konduktor: -Panowie oficerowie, wojna!
wojna! Niemcy zbombardowali dworzec w Białymstoku. Wszyscy podrywają
się z miejsc i w postawie zasadniczej śpiewają "Jeszcze
Polska nie zginęła!". Maluch płacze. W sytuacji wojennej
potrzeby konduktor decyduje się uwolnić obrońców ojczyzny od
niemowlaka. Obiecuje, że jakoś dostarczy matce.
Pierwsze
bomby spadają na Warszawę o świcie. Na Okęciu, na Kole i na Woli
mieszkańcy giną we śnie, nie wiedząc, że to już wojna. W
mieszkaniu pisarki Zofii Nałkowskiej alarm lotniczy jako pierwsze
budzi jej znajome, którym wczoraj udzieliła gościny w podróży.
Domownicy schodzą się do pokoju zamienionego w schron
przeciwgazowy: okna są uszczelnione, szyby wzmocnione papierowymi
taśmami.
Lęk przed atakiem gazowym jest powszechny, niemal
nikt nie wątpi, że Hitler zdecyduje się użyć gazów. Igor
Newerly, dziennikarz, a z zamiłowania stolarz, swój gabinet także
zamienił w schron przeciwgazowy. Okno zatkał blatem z podwójnej
dykty, który osadził w szczelnej wojłokowej ramie i mocno
docisnął.
Ale z nieba lecą tylko tradycyjne bomby. Jedna z
pierwszych trafia w przedszkole synka Newerlego. Igor jest członkiem
cywilnej obrony przeciwlotniczej i biegnie gasić pożar
przedszkola.
Od rana ulice pełne są ludzi z chlebakami, w
sportowych butach. Spieszą pomagać w obronie - przy kopaniu rowów
przeciwlotniczych, w opiece nad rannymi. Dla większości nie ma
jednak zajęcia.
Warszawiacy wyrywają sobie z rąk poranne
gazety. Ale tam są tylko wiadomości z poprzedniej epoki: o
prowokacjach niemieckiej propagandy, o napaściach hitlerowców na
Polaków w Niemczech i na tereny po polskiej stronie granicy, o
zlikwidowaniu na Śląsku niemieckiej siatki szpiegowskiej.
W"Kurierze Porannym" dziennikarska analiza pt. "Pływacy
polscy czynią postępy". A przecież dziś jest wojna!
Władze
wzywają cywilów do oddawania prywatnej broni palnej na najbliższym
posterunku policji. Powszechna jest obsesja szpiegów i dywersantów.
Patrole policji co chwila zatrzymują kogoś i legitymują. Wielu
przejezdnych aresztują do wyjaśnienia.
Luftwaffe od rana
bombarduje miasta otwarte - Katowice, Tomaszów Mazowiecki, Kraków,
Kutno, Toruń, Radomsko, Gdynię, Nowy Dwór, Zambrów, Tczew,
Augustów, Grodno. Wehrmacht na wszystkich frontach przekracza
granice. W zaciekłych walkach Niemcy spychają polską obronę. Ale
nie wszędzie.
Pod wsią Mokra, 35 km na zachód od
Częstochowy, najsilniejsza niemiecka 10. armia gen. Reichenau
natrafia o 10 rano na doskonale okopanych i zamaskowanych
poprzedniego dnia ułanów Wołyńskiej Brygady Kawalerii. Polskie
armatki rozbijają natarcie pułku czołgów. Brygada kawalerii
wsparta pociągiem pancernym "Śmiały" przez cały dzień
zatrzymuje niemiecką armię. Niemcy tracą ponad 100
czołgów.
Zapada zmrok, zaczyna się pierwsza noc wojny.
Niszczyciel "Wicher" skrycie opuszcza redę portu wojennego
na Helu. Rankiem wraz z innymi okrętami Marynarki Wojennej "Wicher"
został ostrzelany przez "Schleswig-Holstein" w porcie w
Gdyni i pod bombami stukasów szczęśliwie przepłynął na Hel.
Po
południu polskie okręty przystąpiły do realizacji planu "Rurka"
- zaminowania wód Zatoki Gdańskiej. Po niemieckich nalotach akcję
odwołano, ale dowódca "Wichra" komandor por. Stefan de
Walden o tym nie wie. "Wicher", który ma ubezpieczać
operację "Rurka", powoli zbliża się do niemieckiego
portu w Piławie. Obserwator melduje, że z Piławy wyszły dwa
niemieckie niszczyciele. Ich załogi nie dostrzegają zaczajonego w
ciemnościach "Wichra". Polski okręt jest w idealnej
sytuacji do odpalenia torped, ale kmdr de Walden nie zezwala na atak
- nie chce zdemaskować operacji "Rurka".
Niedługo
potem przed polskim okrętem przepływa, oświetlony poświatą
księżycową, niemiecki krążownik "Köln". Odległość
zmniejsza się, to już tylko 4 tys. metrów. Salwa torpedowa musi
trafić! Taki łup jak nowoczesny krążownik wart jest każdego
ryzyka, to byłby nadzwyczajny sukces Marynarki Wojennej. Ale kmdr de
Walden twardo mówi: "Nie!". Rozkazy dowództwa są wyraźne
- powodzenie akcji minowania jest najważniejsze.
Gdy nad
ranem "Wicher" staje z powrotem na redzie Helu, jego
dowódca dowiaduje się, że operacja "Rurka" została
odwołana.