Do 1939 r. I wojna światowa zwana była Wielką Wojną, bo też nikt nie przypuszczał że może wybuchnąć konflikt jeszcze straszniejszy od niej. Według niektórych historyków zakończyła ona piękny wiek XIX, "La Belle Epoque" jak mawiali Francuzi. Dziś mija 100 rocznica wydarzenia które ją zapoczątkowało. Tak w swojej znakomitej powieści "Przygody dobrego wojaka Szwejka" przedstawił je Jaroslav Hašek
"...A to nam zabili Ferdynanda - rzekła posługaczka do pana Szwejka, który opuściwszy przed laty służbę w wojsku, gdy ostatecznie przez lekarską komisję wojskową uznany został za idiotę, utrzymywał się z handlu psami, pokracznymi, nierasowymi kundlami, których rodowody fałszował.
Prócz tego zajęcia dotknięty był reumatyzmem i właśnie nacierał sobie kolana opodeldokiem.
- Którego Ferdynanda, pani Müllerowo? - zapytał Szwejk nie przestając masować kolan. - Ja znam dwóch Ferdynandów: jeden jest posługaczem u drogisty Pruszy i przez pomyłkę wypił tam razu pewnego jakieś smarowanie na porost włosów, a potem znam jeszcze Ferdynanda Kokoszkę, tego, co zbiera psie gówienka. Obu nie ma co żałować.
- Jezus Maria! - zawołał Szwejk. - A to dobre! A gdzie też to się panu arcyksięciu przytrafiło?
- Kropnęli go w Sarajewie, proszę pana, z rewolweru, wie pan. Jechał tam ze swoją arcyksiężną w automobilu.
A tak to wydarzenie przedstawił w swoim felietonie Włodzimierz Kalicki
28 VI 1914 Smok znieruchomiał
Pierwsze dni wizyty następcy tronu i generalnego inspektora
sił zbrojnych monarchii austro-węgierskiej arcyksięcia Franciszka Ferdynanda
d'Este w prowincji Bośni i Hercegowinie upłynęły w deszczu. Dziś jednak, w dniu
przybycia do Sarajewa - niebo nieoczekiwanie wypogodziło się. Noc spędził
arcyksiążę wraz z żoną Zofią i liczną świtą w uzdrowisku Ilidża, w hotelu
Bośnia. Po śniadaniu dostojni goście przechodzą do jednego z pokoi hotelowych
przebudowanego tylko na ten jeden ranek ogromnym kosztem - 40 tys. koron w
złocie - na kaplicę. Księżna Zofia modli się żarliwie. Od kilku dni ma złe
przeczucia. Nie ona jedna.
Zaanektowana przez Austro-Węgry Bośnia-Hercegowina jest
niespokojna i niebezpieczna. Groźni są zwłaszcza tutejsi serbscy nacjonaliści
marzący o Wielkiej Serbii.
O 9.25 z Ilidży rusza do Sarajewa pociąg specjalny z salonką
dla pary arcyksiążęcej. W tym czasie przed dworzec sarajewski zajeżdża
oliwkowozielony kabriolet z numerem rejestracyjnym A-III-118. To luksusowy
samochód wyprodukowany w zakładach Wiener Automobil Fabrik A.G. Na dzisiejszy
objazd Sarajewa wybrał go dla arcyksiążęcej pary podpułkownik wojsk
transportowych hrabia Franz Harrach. Pogoda jest słoneczna, więc hr. Harrach
polecił szoferowi, byłemu dragonowi Leopoldowi Lojce złożyć dach.
Z salonki wychodzi arcyksiążę. Prezentuje się imponująco w
galowym, niebieskim mundurze austriackiego generała kawalerii, w czarnych
spodniach z czerwonymi lampasami, szablą u lewego boku, w wysokim dwugraniastym
kapeluszu z jasnozielonym pióropuszem. Księżna wygląda bardzo ładnie w
śnieżnobiałej jedwabnej sukni ozdobionej kwiatami, okrytej gronostajową etolą i
w wielkim białym kapeluszu z woalką. W ręku trzyma złożony ciemny wachlarz.
Arcyksiążę niesie jej białą parasolkę.
Na peronie wita ich namiestnik gen. Potiorek. Kompania
honorowa prezentuje broń i goście wraz ze świtą podchodzą do czekających na
nich samochodów. Arcyksiążę podaje ramię żonie, pomaga jej wsiąść na prawe
tylne siedzenie i zajmuje miejsce obok niej. Naprzeciwko siada gen. Potiorek. Miejsce
obok szofera Lojki zajmuje ppłk Franz hr. Harrach. Przy reszcie samochodów -
bałagan. Do pierwszego, zamiast - jak planowano - ekipy agentów bezpieczeństwa
przybyłych z Wiednia wraz z arcyksięciem, nieoczekiwanie wciska się szef
ochrony wraz z trójką wysokich oficerów policji z Sarajewa.
Para arcyksiążęca jest właściwie bezbronna.
Poranna mgła unosi się, Sarajewo skąpane jest w słońcu.
Arcyksiążę rozkoszuje się widokiem miasta, a zwłaszcza dość licznymi
czarno-żółtymi flagami habsburskimi. O 10.10 kolumna mija nowe koszary 15.
Korpusu. Gen. Potiorek pokazuje je arcyksięciu z nieskrywaną dumą. W tym
momencie wysoki młodzieniec w czarnym płaszczu i kapeluszu stojący w niezbyt
gęstym tłumie pyta pilnującego trasy agenta ochrony, w którym samochodzie jedzie
Jego Wysokość. Agent uprzejmie informuje, że w trzecim. Młodzieniec wyjmuje z
kieszeni niewielką bombę, uderza zapalnikiem o słup latarni i rzuca na
oliwkowozielony kabriolet. Szofer Lojka błyskawicznie dodaje gazu. Dzięki jego
przytomności bomba nie wpada do wnętrza auta, lecz na opuszczony dach
kabrioletu. Zimnej krwi i refleksu nie traci też arcyksiążę. Obejmuję żonę i
lekko przygina do dołu. Bomba spada z dachu i eksploduje pod tylnym kołem
kolejnego samochodu.
Na chodniku leży i krzyczy co najmniej 20 rannych gapiów.
Ale nikt nie zginął.
Arcyksiążę, znany z zimnej krwi, dysponuje: "To był
jakiś szaleniec. Panowie, kontynuujemy nasz program".
Następny punkt tego programu to uroczyste powitanie w
ratuszu. Na schodach stoją dwa szeregi radnych. W pierwszym rzędzie są
muzułmanie w fezach i tureckich strojach, w drugim chrześcijanie we frakach, z
cylindrami. Burmistrz Curczić zaczyna przemowę. Z nerwów jąka się. Arcyksiążę
przerywa mu w pół słowa: "Panie burmistrzu, co mi po pańskich przemówieniach?
Przybywam do Sarajewa z przyjacielską wizytą, a tu we mnie rzucają
granatami!". Księżna mityguje męża, szepcąc mu coś do ucha. Arcyksiążę po
chwili łaskawie pozwala burmistrzowi dokończyć mowę. Ze swoją odpowiedzią
Franciszek Ferdynand ma kłopot - tekst przemowy jest pochlapany krwią rannych
oficerów.
Po uroczystości arcyksiążę pyta gen. Potiorka, czy będzie
jeszcze jakiś zamach na jego osobę. Potiorek odpowiada: "Proszę jechać
spokojnie. Biorę na siebie pełną odpowiedzialność".
Arcyksiążę przed ustalonym w planie przybyciem do muzeum
chce odwiedzić w szpitalu wojskowym rannego ppłk. von Merizziego.
O 10.45 kolumna pięciu samochodów rusza spod ratusza.
Kabriolet następcy tronu znów jedzie jako trzeci. Na rogu Wybrzeża Appela i ulicy
Franciszka Józefa pierwszy samochód, w którym jedzie szef ochrony, skręca w
stronę muzeum, a nie do szpitala. Za nim jedzie drugi samochód. Szofer Lojka
karnie skręca kabrioletem za nimi, ale gen. Potiorek krzyczy: "Stój! Nie
tędy! Mamy jechać prosto!". Zdezorientowany Lojka hamuje i staje na rogu,
przed sklepem Schillera z winami. Niewysoki młodzieniec z wąsikiem, w ciemnym
garniturze, wyciąga z kieszeni rewolwer. To 17-letni serbski gimnazjalista
Gavrilo Princip, wspólnik Nedeljko Czabrinovicia, który przed niespełna godziną
rzucił bombę.
Princip mierzy do arcyksięcia, zamyka oczy i dwa razy
naciska spust browninga. Księżna krzyczy: "Co się stało!?" i nagle
pada na podłogę. Jej głowa opiera się na kolanach męża. Arcyksiążę zaklina ją:
"Zosiu, Zosiu, nie umieraj! Żyj dla moich dzieci!". Nagle i jego
głowa zaczyna opadać. Lojka naciska gaz do deski i kabriolet pędzi do
rezydencji namiestnika. To błąd. Rezydencja jest daleko, rozpędzone auto
podskakuje na kocich łbach. Oboje ranni bardzo krwawią.
Gavrilo Princip leży na bruku. Tajniacy i rozszaleli gapie
biją go, kopią. Princip wkłada do ust kapsułkę z trucizną, ale ta nie działa.
Chce strzelić sobie w skroń, ale tajniak w ostatniej chwili wyrywa mu browning.
Policjanci wloką go do ambulansu, który rusza do aresztu. Siedzi tam już ujęty
wcześniej Czabrinović.
Żołnierze wnoszą bezwładnego arcyksięcia i jego żonę do
rezydencji namiestnika. Księżna umiera niemal natychmiast. Jest 11.30. Lekarz
podwija rękawy munduru arcyksięcia, sposobiąc się do zastrzyków. Nadaremnie.
Lewa ręka arcyksięcia z wytatuowanym kolorowym chińskim smokiem opada
bezwładnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz