15 czerwca
70 lat temu doszło w Warszawie do jednego z najgłośniejszych, a zarazem najbardziej tajemniczych morderstw politycznych II RP. jego ofiarą padł Bronisław Pieracki, ówczesny minister spraw wewnętrznych II RP.
http://pl.wikipedia.org/wiki/Zab%C3%B3jstwo_Bronis%C5%82awa_Pierackiego
Zamachowcem miał być członek OUN - Organizacji Nacjonalistów Ukraińskich, choć obóz rządzący podejrzewał że zamachowiec wywodzi się z szeregów Narodowej Demokracji. Efektem tego zabójstwa było utworzenie niesławnego obozu w Berezie Kartuskiej
http://pl.wikipedia.org/wiki/Miejsce_Odosobnienia_w_Berezie_Kartuskiej. Tak przedstawił te wydarzenia w swoim felietonie Włodzimierz Kalicki
15 czerwca 1934 r. Czerezwyczajka, ale na rok
Pieracki, legionista,
uczestnik walk z Ukraińcami we Lwowie, jest wybitnym politykiem
sanacyjnym. Ukraińcy widzą w nim autora policyjnych represji wobec
swojej mniejszości w Polsce. Na zeszłorocznym zjeździe OUN w Berlinie
zdecydowano, że w rewanżu za aresztowanie przez policję uczestników
nieudanego napadu na pocztę w Gródku Jagiellońskim ma być dokonany
zamach na ministra wyznań religijnych Janusza Jędrzejewicza lub na
ministra spraw wewnętrznych Bronisława Pierackiego. Niedawno zaczął on
szukać porozumienia z umiarkowanymi kręgami mniejszości ukraińskiej.
Radykalni działacze OUN poczuli, że zagraża to ich polityce ustawicznego
konfliktowania społeczności ukraińskiej z władzami państwowymi, i na
celownik wzięli Pierackiego
Przed Klubem Towarzyskim przy Foksal 3 niedbale przechadza się
młody jasnowłosy mężczyzna w jasnozielonym trenczu. Płaszcz ma rozpięty,
pod spodem widać ciemny garnitur. Po pachą trzyma niewielką paczkę
owiniętą szarym papierem. Nieznajomy już od samego rana regularnie
pojawia się przed wejściem do Klubu, ale portier nie zwraca na niego
uwagi.
Blondyn w trenczu to Grigori Maciejka, członek OUN, Organizacji
Ukraińskich Nacjonalistów, o pseudonimie "Gonta". W owiniętym papierem
kartonowym pudełku jest bomba. Podłużna, ręcznie lutowana puszka z
blachy wypełniona jest żółtym kwasem pikrynowym. W denku znajduje się
zapalnik w kształcie litery T. Pocisk powinien detonować zaraz po
zgnieceniu szklanej rurki wypełnionej w jednej części kwasem azotowym, w
drugiej zaś cukrem i piorunianem rtęci - wystarczy nacisnąć metalowy
tłok zapalnika.
Dochodzi 15, gdy przed klubem zatrzymuje się limuzyna z
premierem prof. Leonem Kozłowskim. Stołeczny Klub Towarzyski to
tradycyjne miejsce popołudniowych spotkań elity władzy: ministrów,
polityków obozu belwederskiego, generalicji. Kilka minut później przed
klubem zatrzymuje się samochód ministra opieki społecznej
Paciorkowskiego.
Tuż przed 15.30 na Foksal pojawia się służbowa limuzyna ministra
spraw wewnętrznych Bronisława Pierackiego. Szofer Witulski zatrzymuje
auto tuż przed bramą klubu.
Pieracki, legionista, uczestnik walk z Ukraińcami we Lwowie,
jest wybitnym politykiem sanacyjnym. Ukraińcy widzą w nim autora
policyjnych represji wobec swojej mniejszości w Polsce. Na zeszłorocznym
zjeździe OUN w Berlinie zdecydowano, że w rewanżu za aresztowanie przez
policję uczestników nieudanego napadu na pocztę w Gródku Jagiellońskim
ma być dokonany zamach na ministra wyznań religijnych Janusza
Jędrzejewicza lub na ministra spraw wewnętrznych Bronisława Pierackiego.
Niedawno zaczął on szukać porozumienia z umiarkowanymi kręgami
mniejszości ukraińskiej. Radykalni działacze OUN poczuli, że zagraża to
ich polityce ustawicznego konfliktowania społeczności ukraińskiej z
władzami państwowymi, i na celownik wzięli Pierackiego.
Minister idzie w stronę wejścia.
Maciejka energicznie rusza za nim. Dogania ministra przed
drzwiami klubu. Tuż za plecami Pierackiego Maciejka nerwowo naciska
paczkę. Przygląda się temu zdumiony woźny. Bomba jednak nie wybucha.
Pirotechnik OUN Jarosław Karpyniec, który skonstruował pocisk, użył
rurki ze zbyt grubego szkła, którego tłok zapalnika nie jest w stanie
zmiażdżyć.
Maciejka przekłada bombę do lewej ręki, wyjmuje z kieszeni
rewolwer hispan kaliber 7,65 i z najbliższej odległości trzy razy
strzela do przekraczającego próg klubu Pierackiego. Trafiony dwukrotnie w
tył głowy minister pada w przedsionku. Zaszokowany portier bez słowa
patrzy, jak zamachowiec spokojnie wychodzi na ulicę i skręca w lewo, w
stronę Nowego Światu.
Szoferzy czekający w limuzynach na gości klubu nie zwracają
uwagi na stłumione odgłosy strzałów. Maciejka spokojnym krokiem mija
kamienicę przy Foksal 8. Stojący tam na służbie policjant nie ma
pojęcia, co się stało. Zamachowiec mija go, gdy z Klubu Towarzyskiego
wreszcie wybiega portier i krzyczy: "Zbrodniarz! Trzymajcie
zbrodniarza!".
Maciejka rzuca się do ucieczki. Przed następną kamienicą, w
której mieści się poselstwo japońskie, stoi woźny poselstwa Franciszek
Wywrocki. Maciejka mija go pędem. Wywrocki biegnie za nim. Na rogu
Kopernika Maciejka odwraca się i strzela. Chybia.
Tymczasem szofer ministra Pierackiego zawraca limuzyną w ciasnej
uliczce i rusza w pościg za zamachowcem. Policjant stojący przed
kamienicą nr 8 wskakuje na stopień auta. Na Kopernika samochód
Pierackiego z policjantem na progu dopędza zamachowca. Maciejka strzela
do szofera. Chybia, ale szofer uchyla się i przez chwilę nie widzi
ulicy. Wykorzystuje to zamachowiec, który raptownie skręca w wąską,
boczną uliczkę Szczyglą. Szofer Witucki cofa limuzynę i także skręca w
Szczyglą. Policjant ciągle stoi na progu samochodu. Maciejka jest już
jednak daleko. Zbiega schodkami na Okólnik. Niezauważony wpada w bramę
domu nr 5.
Gdy policjant zbiega na Okólnik, czekający tam wspólnik Maciejki
informuje go, że zamachowiec pobiegł w stronę ogrodów. Maciejka porzuca
w bramie płaszcz i paczkę z bombą. Wychodzi na ulicę jedynie w
marynarce i nierozpoznany spokojnie oddala się.
Pogotowie zjawia się przed Klubem Towarzyskim parę minut po
zamachu. Bronisław Pieracki umiera podczas operacji w Szpitalu
Ujazdowskim.
Premier Leon Kozłowski natychmiast po otrzymaniu wiadomości o
śmierci ministra Pierackiego szkicuje projekt powołania "miejsc
odosobnienia" - obozów, w których władze administracyjne mogłyby więzić
bez wyroku sądowego niewygodne osoby, przede wszystkim przeciwników
politycznych.
Godzinę później Kozłowski referuje ów projekt marszałkowi Piłsudskiemu.
Po 16 w gabinecie marszałka Piłsudskiego melduje się jego adiutant Mieczysław Lepecki.
- A to jakieś świnie... - zaczyna Lepecki rozmowę o zamachu.
- Pamiętacie wy Priwislinje? - przerywa mu Piłsudski.
- Mało, panie marszałku - odpowiada adiutant.
- Dziesięć priwislinskich guberni i 13 milionów Priwislincew.
Gławnyj gorod Warszawa, wieroispowiedanije rimsko-katoliczeskoje.
Priwislinje, a w nim Priwisloncy, łapówki i konspiracje - mówi Piłsudski
z wielkim rozdrażnieniem. Gdy Lepecki zauważa, że fatalna spuścizna
zaborów to już niechlubna przeszłość, marszałek wybucha: "Mądrala! To
już przeszłość... to już przeszłość... Gdzie wy w tej teraźniejszości
widzicie koniec przeszłości?".
Piłsudczycy nie mają wątpliwości - Pieracki padł ofiarą
zbrodniarza z szeregów Narodowej Demokracji. Motyw? Przed pięcioma
dniami minister Pieracki zdelegalizował Obóz Narodowo-Radykalny.
Po południu aktywiści Strzelca, Legionu Młodych, Organizacji
Młodzieży Pracującej zbierają się przed Szpitalem Ujazdowskim. Po
przemówieniach piętnujących endecję i bratobójcze metody walki
politycznej spory pochód rusza w stronę Nowego Światu. Aktywiści
wkraczają do restauracji, kawiarń, kin i żądają opuszczenia lokali na
znak żałoby. Ociągających się gości szturchają i wyrzucają na ulicę. O
21 kilkuset manifestantów zbiera się przed redakcją endeckiej "Gazety
Warszawskiej". Nie są w stanie sforsować ustawionego wcześniej kordonu
policji, poprzestają więc na zrzuceniu lokalnego wydania gazety z
ciężarówki Ruchu na bruk. Potem manifestanci tłuką neon reklamowy
"Gazety" i wybijają szyby w mieszczącej się nieopodal administracji
dziennika "ABC". Dopiero o
11 wieczorem silne oddziały policji rozbijają manifestantów.
O północy Lepecki melduje się na dyżurze jako adiutant
marszałka. Piłsudski, zamyślony, mówi o projekcie obozów odosobnienia:
"Ja nic nie mam przeciw tej waszej czerezwyczajce, ja się na tę waszą czerezwyczajkę na rok zgodziłem".
Jednak prawda jak twierdzi historyk Dariusz Baliszewski jest zupełnie inna...Pierackiego, znanego kobieciarza miał zabić zazdrosny góral, mąż jednej z jego "ofiar", który podobno przyznał się do tego czynu na łożu śmierci w latach 60.
Dariusz Baliszewski - "Bereza pod fałszywym pretekstem"
Historia dawno zamknęła już tę sprawę. Wyrok był wydany. Mordercami polskiego
ministra spraw wewnętrznych Bronisława Pierackiego mieli być nacjonaliści
ukraińscy. Mimo że żaden z oskarżonych nigdy nie przyznał się do winy, mimo że
przed sądem nigdy nie udało się postawić rzekomego zabójcy, a cały poszlakowy
proces budził najwyższe wątpliwości obserwatorów. Siedemdziesiąt lat temu ten
zamach uznano za zamach na państwo. I aby chronić to państwo przed wszelkiej
maści terrorem politycznym, powołano do życia tzw. obóz izolacyjny "dla osób
zagrażających bezpieczeństwu, spokojowi i porządkowi publicznemu". Tak narodziła
się w naszej historii wstydliwa sprawa Berezy Kartuskiej, obozu odosobnienia, do
którego trafiało się bez wyroku sądu i bez możliwości jakiejkolwiek obrony.
"Rząd Rzeczypospolitej - mówił nad trumną ministra Pierackiego ówczesny premier
Leon Kozłowski - jest zdecydowany dać społeczeństwu i naszej dobrej sławie
narodowej satysfakcję za tę obrazę i zadośćuczynienie za życie Bronisława
Pierackiego oraz sięgnąć po stanowcze środki pohamowania instynktów, z których
rodzi się zbrodnia".
W wyniku nowego śledztwa historii może się okazać, że
Pierackiego nie zamordowali Ukraińcy, lecz pewien zazdrosny góral, któremu pan
minister uwiódł żonę. I że to dlatego właśnie mieliśmy
Berezę.
Zmylone tropy
Jak się wydaje, nikt nie
widział prawdziwego zabójcy. Dokumenty śledztwa mówią o mężczyźnie, który z
papierową paczką pod pachą od godzin porannych przechadzał się ulicą Foksal, ale
trudno dać wiarę, by człowiek, który planował zabicie ministra, był tak
nieostrożny, by ryzykować nieuchronne wylegitymowanie na maleńkiej warszawskiej
ulicy, przy której mieścił się nie tylko Klub Towarzyski, tzw. Klub 11
listopada, w którym jadali członkowie rządu, ale także ambasada japońska, będąca
pod stałą ochroną policji. Według jednych świadków, człowiek, który strzelał do
Pierackiego, był wysokim, ogorzałym blondynem lub szatynem o bujnej czuprynie.
Według innych, zamachowiec był niskiego wzrostu, ubrany w czapkę cyklistówkę i
sportowe ubranie. Wąsy miał przystrzyżone po angielsku. Z opisu zamieszczonego w
"Robotniku" wynikało, że zamachowców było kilku i że strzelali z ukrycia za
drzewami ogrodu. W relacji jednego z najważniejszych świadków zdarzeń 15 czerwca
1934 r., służącego klubu Adama Dawdy, zapisany został fakt zupełnie niepojęty.
Oto - według jego słów - młody człowiek w zielonkawym płaszczu po dokonaniu
zabójstwa wcale nie uciekał. Oddalał się powolnym krokiem, pogwizdując.
Fakt,
że zabójca Pierackiego, przez nikogo nie zapamiętany i nie ścigany, bezpiecznie
oddalił się z miejsca zbrodni, zdaje się potwierdzać i to, że policja nie
sporządziła portretu pamięciowego zamachowca, i to że następnego dnia
Ministerstwo Spraw Wewnętrznych zapowiedziało w prasie astronomiczną, wynoszącą
100 tys. zł, nagrodę za pomoc w ujęciu sprawcy. Bez skutku. Gen. Kordian
Zamorski, komendant główny policji, ujawnił po latach, że bezradność służb
śledczych była taka, że na pomoc wezwano słynnego jasnowidza Ossowieckiego. Dano
mu do dyspozycji płaszcz porzucony przez zabójcę i egzemplarz gazety, którą
trzymał pod pachą. Nawet Ossowiecki nie potrafił jednak wskazać żadnego
konkretnego tropu. Śledztwo - zdawałoby się - utknęło w martwym punkcie. Poza
śledztwem rozpoczęły się natomiast zatrzymania kandydatów do Berezy Kartuskiej.
Na pierwszy ogień poszli działacze ONR podejrzewanego o zorganizowanie zamachu,
z Bolesławem Piaseckim na czele. W nocy z 16 na 17 czerwca aresztowano około 600
osób. Kilka dni później w tym wyjątkowo nieudolnym śledztwie pojawił się nagle
wątek ukraiński. W kieszeni płaszcza porzuconego przez zabójcę została podobno
znaleziona kokardka o barwach żółto-niebieskich, charakterystyczna dla kręgów
nacjonalistów ukraińskich. Co więcej, jak się równie nagle okazało, zabójca na
drodze ucieczki porzucił także papierowy pakunek, w którym znajdował się ładunek
wybuchowy. Podobno zamachowiec, zanim oddał trzy śmiertelne strzały do ministra
Pierackiego, próbował uruchomić ową bombę, lecz tuleja szklana mechanizmu
detonatora okazała się za gruba. Teraz już śledztwo potoczyło się sprawnie i z
sukcesami. Zatrzymywani byli kolejni uczestnicy spisku na życie Pierackiego. W
sumie kilkanaście osób. Wszyscy, tylko nie zabójca. Ten miał podobno opuścić
Polskę i ukryć się gdzieś w świecie. Podano jego nazwisko do publicznej
wiadomości. I od tego czasu za zabójcę ministra Pierackiego uważany jest
21-letni praktykant drukarski Grzegorz Maciejko, w bojówce Organizacji
Ukraińskich Nacjonalistów (OUN) używający pseudonimu Gonta.
Nie wszyscy w to
uwierzyli. Wincenty Witos, były trzykrotny premier, zapisał we wspomnieniach:
"22 lipca 1934 r. przybył Bagiński (Kazimierz) z wiadomościami. (...) Posiada
zupełnie pewne wiadomości, że Pierackiego zamordowali przyjaciele polityczni.
Znaleziona bomba pochodzenia ukraińskiego była umyślnie podrzucona, by zmylić
ślady. Zupełnie bezpodstawne jest aresztowanie studenta ukraińskiego". Starosta
gnieźnieński Julian Suski, bliski współpracownik ministra Pierackiego, zanotował
podobnie: "Pieracki był jedynym pośród bliskich Marszałka, który pragnął
porozumienia z obozem narodowym i jego śmierć była prawdopodobnie zamknięciem
tych planów. I dlatego nie wierzę, by była ona postanowiona przez Ukraińców".
Wiązano ten zamach z Niemcami i wizytą w Warszawie min. Goebbelsa, którego
Pieracki na kilka godzin przed śmiercią żegnał na dworcu w Warszawie, wiązano z
tajemniczymi, poufnymi, misjami pułkownika Pierackiego, które kilka lat
wcześniej zlecał mu marszałek Piłsudski. Najmniej jego śmierć wiązano z
postawionymi przed sądem Ukraińcami. Prasa ukraińska, jak choćby "Diło",
ironicznie zaznaczała, że "zamachowiec był albo urodzonym warszawianinem, albo
znał doskonale topografię Warszawy", twierdząc jednocześnie, że sugestie, jakoby
zamach na Pierackiego mógł wyjść z kół ukraińskich, "nie wytrzymują krytyki".
Ukraińcy podnosili argument trudny do pominięcia. Oto - pytali - jeśli już
przyjąć, że za zamachem na Pierackiego rzeczywiście ukrywała się OUN, to jak
zrozumieć, że na wykonawcę zamachu wyznaczono Maciejkę, nierozgarniętego
półanalfabetę, który gdyby został schwytany, skompromitowałby na sali sądowej
Ukrainę i jej niepodległościowe marzenia. To niemożliwe - twierdzili. - Nie my
zabiliśmy waszego ministra.
Przyznawali się do zamachu Stefana Fedaka w 1921
r. we Lwowie na marszałka Piłsudskiego i wojewodę Grabowskiego. Przyznawali się
do zamachu w 1924 r. na placu Mariackim we Lwowie na prezydenta
Wojciechowskiego. Przyznawali się do zamachu w 1931 r. w Truskawcu na posła
Tadeusza Hołówkę. Przyznawali się do ponad dwóch tysięcy aktów terroru, jakich
ukraińscy nacjonaliści dokonali od roku 1930. Do tej jednej, chyba
najgłośniejszej sprawy, nigdy się jednak nie przyznali. Ściśle biorąc, nikt nie
kwestionował, że mieli takie zamiary. "W 1932 roku egzekutywa OUN na posiedzeniu
w Pradze zaproponowała akcję, aby - jak pisze Ryszard Torzecki - zatrzeć
niepowodzenia z lat 1930-32 i uciszyć antyounowską propagandę pozostałych
stronnictw. Bliżej nie skonkretyzowany wniosek powstał w 1933 r., proponując
akcję na ministra spraw wewnętrznych lub ministra oświaty i wyznań religijnych".
Czy jednak owe potwierdzone dokumentami plany i zamiary mogą być równoznaczne z
wykonaniem zamachu? I jeśli nie Ukraińcy, to kto mógł zabić ministra
Pierackiego?
Wschodząca gwiazda sanacji
Minister
Bronisław Pieracki nie był człowiekiem szczególnie lubianym i specjalnie
popularnym. "Małomówny, posępny, nieco ociężały - pisał o nim Marian Romeyko. -
Do jego ust przywarł jakiś bolesny skurcz. Śmiech, a nawet uśmiech był mu obcy".
W licznych współczesnych charakterystykach zabitego ministra najczęściej
pojawiały się określenia: ponury, zacięty, bezwzględny, przebiegły, twardy,
chorobliwie ambitny... "Był on - zapisze Andrzej Micewski - człowiekiem
bezwzględnym, ale posiadał niewątpliwie nieprzeciętną inteligencję. Można
przypuszczać, że gdyby żył po roku 1935, odegrałby czołową rolę w obozie
sanacyjnym".
Jedynym rozdziałem w życiu ministra Pierackiego, o którym
historia milczy, jest jego życie prywatne. Tak jakby w ogóle go nie miał. W
wieku 39 lat pozostawał kawalerem. Według Romeyki, "Odmiana łuszczycy czy egzemy
powodowała, że odsuwał się od ludzi". "Mówiono - pisał Jerzy Rawicz - że w
czasie wojny został ciężko ranny w podbrzusze. Wskutek tego utył nadmiernie,
rozlał się, nawet zmienił mu się głos". Rzeczywiście Pieracki został ciężko
ranny w czasie wojny w potyczce pod Jastkowem. Tyle że w pierś. Jak się więc
wydaje, wszelkie aluzje i sugestie co do jego męskiej niesprawności są niczym
innym jak zwyczajną obmową. Tym bardziej że w materiałach wspomnieniowych
znaleźć można także wzmianki o częstych wizytach ministra Pierackiego w
wytwornych - jak to niegdyś nazywano - lupanarach. Co wydaje się jednak
najistotniejsze w tym prywatnym rozdziale w życiu Pierackiego, to to, że kilka
miesięcy przed śmiercią minister bez podania przyczyn oddalił swoją ochronę
osobistą. Nagle i kategorycznie. Tak jak gdyby w jego życiu pojawił nowy wątek,
który chciał ukryć przed światem. I tylko być może fakt ten ma związek z pewną
niezwykłą relacją spisaną w latach 60. w Argentynie, a przekazaną przez dr Iwonę
Zaciewską.
Wyznanie na łożu śmierci
Jej ciotka
Grażyna Wajda rzucona wraz z mężem przez wojenną tułaczkę do Argentyny w
miasteczku La Granja, wśród nielicznej tam Polonii, poznała człowieka o nazwisku
Mieczysław Różański. Był to bardzo wysokiego wzrostu i silnej budowy góral.
Przed wojną pracował jako dekorator w teatrach we wszystkich dużych miastach w
Polsce. Był samotny i bez żadnej dalszej rodziny. W La Granja był właścicielem
niewielkiego lokalu, kawiarenki z muzyką i tańcami na świeżym powietrzu. W 1968
r., gdy zaproszona odwiedziła jego dom, w saloniku dostrzegła portret kobiety o
charakterystycznej urodzie, którą poznała w warszawskiej Operze tuż przed wojną,
a którą przedstawiono jej jako "narzeczoną tragicznie zmarłego ministra
Pierackiego". Widząc jej pytający wzrok, Mieczysław Różański powiedział: "To
moja ukochana żona, którą uwiódł i porwał minister Pieracki". Wówczas poznała
historię nieszczęśliwej miłości i małżeństwa, które trwało kilka miesięcy. I być
może cała ta opowieść nie byłaby warta przywołania, gdyby nie jej finał. Oto
bowiem rok czy dwa lata później, gdy zmarł Mieczysław Różański, ksiądz z
pobliskiej parafii w Salsipuedes przed pogrzebem zgromadził zamieszkałych w
okolicy La Granja Polaków, by spełnić ostatnią wolę zmarłego i poinformować ich,
że życzeniem Różańskiego było, by wszyscy dowiedzieli się, że to nie Ukraińcy,
ale on przed 35 laty zabił w Warszawie ministra Pierackiego. Chciał także, by
dowiedzieli się, że nawet w obliczu śmierci swego czynu nie żałuje.
Być może
żyją jeszcze ludzie, którzy mogą pomóc zweryfikować tę historię. Jeśli jest
prawdziwa, to tłumaczy, dlaczego zabójca Pierackiego nie uciekał, a oddalał się
powolnym krokiem, pogwizdując.
Czy naprawdę tak było? Która z tych wersji jest prawdziwa? Tego chyba nie dowiemy się już nigdy...