sobota, 28 czerwca 2014

28 czerwca

  Do 1939 r. I wojna światowa zwana była  Wielką Wojną, bo też nikt nie przypuszczał że może wybuchnąć konflikt jeszcze straszniejszy od niej. Według niektórych historyków zakończyła ona piękny wiek XIX, "La Belle Epoque" jak mawiali Francuzi. Dziś mija 100 rocznica wydarzenia które ją zapoczątkowało. Tak w swojej znakomitej powieści "Przygody dobrego wojaka Szwejka" przedstawił je Jaroslav Hašek


"...A to nam zabili Ferdynanda - rzekła posługaczka do pana Szwejka, który opuściwszy przed laty sł w wojsku, gdy ostatecznie przez lekarską komisję wojskową uznany został za idiotę, utrzymywał się z handlu psami, pokracznymi, nierasowymi kundlami, których rodowody fałszował.
Prócz tego zajęcia dotknięty był reumatyzmem i włnie nacierał sobie kolana opodeldokiem.
- Którego Ferdynanda, pani Müllerowo? - zapytał Szwejk nie przestając masować kolan. - Ja znam dwóch Ferdynandów: jeden jest posługaczem u drogisty Pruszy i przez pomył wypił tam razu pewnego jakieś smarowanie na porost włosów, a potem znam jeszcze Ferdynanda Kokoszkę, tego, co zbiera psie gówienka. Obu nie ma co żować.
- Ależ, proszę pana, pana arcyksięcia Ferdynanda, tego z Konopisztu, tego tłustego, pobożnego. 

 - Jezus Maria! - zawoł Szwejk. - A to dobre! A gdzie też to się panu arcyksięciu przytrafiło?
- Kropnęli go w Sarajewie, proszę pana, z rewolweru, wie pan. Jechał tam ze swoją arcyksięż w automobilu. 


A tak to wydarzenie przedstawił w swoim felietonie Włodzimierz Kalicki

28 VI 1914  Smok znieruchomiał 

Pierwsze dni wizyty następcy tronu i generalnego inspektora sił zbrojnych monarchii austro-węgierskiej arcyksięcia Franciszka Ferdynanda d'Este w prowincji Bośni i Hercegowinie upłynęły w deszczu. Dziś jednak, w dniu przybycia do Sarajewa - niebo nieoczekiwanie wypogodziło się. Noc spędził arcyksiążę wraz z żoną Zofią i liczną świtą w uzdrowisku Ilidża, w hotelu Bośnia. Po śniadaniu dostojni goście przechodzą do jednego z pokoi hotelowych przebudowanego tylko na ten jeden ranek ogromnym kosztem - 40 tys. koron w złocie - na kaplicę. Księżna Zofia modli się żarliwie. Od kilku dni ma złe przeczucia. Nie ona jedna.
Zaanektowana przez Austro-Węgry Bośnia-Hercegowina jest niespokojna i niebezpieczna. Groźni są zwłaszcza tutejsi serbscy nacjonaliści marzący o Wielkiej Serbii.
O 9.25 z Ilidży rusza do Sarajewa pociąg specjalny z salonką dla pary arcyksiążęcej. W tym czasie przed dworzec sarajewski zajeżdża oliwkowozielony kabriolet z numerem rejestracyjnym A-III-118. To luksusowy samochód wyprodukowany w zakładach Wiener Automobil Fabrik A.G. Na dzisiejszy objazd Sarajewa wybrał go dla arcyksiążęcej pary podpułkownik wojsk transportowych hrabia Franz Harrach. Pogoda jest słoneczna, więc hr. Harrach polecił szoferowi, byłemu dragonowi Leopoldowi Lojce złożyć dach.
Z salonki wychodzi arcyksiążę. Prezentuje się imponująco w galowym, niebieskim mundurze austriackiego generała kawalerii, w czarnych spodniach z czerwonymi lampasami, szablą u lewego boku, w wysokim dwugraniastym kapeluszu z jasnozielonym pióropuszem. Księżna wygląda bardzo ładnie w śnieżnobiałej jedwabnej sukni ozdobionej kwiatami, okrytej gronostajową etolą i w wielkim białym kapeluszu z woalką. W ręku trzyma złożony ciemny wachlarz. Arcyksiążę niesie jej białą parasolkę.
Na peronie wita ich namiestnik gen. Potiorek. Kompania honorowa prezentuje broń i goście wraz ze świtą podchodzą do czekających na nich samochodów. Arcyksiążę podaje ramię żonie, pomaga jej wsiąść na prawe tylne siedzenie i zajmuje miejsce obok niej. Naprzeciwko siada gen. Potiorek. Miejsce obok szofera Lojki zajmuje ppłk Franz hr. Harrach. Przy reszcie samochodów - bałagan. Do pierwszego, zamiast - jak planowano - ekipy agentów bezpieczeństwa przybyłych z Wiednia wraz z arcyksięciem, nieoczekiwanie wciska się szef ochrony wraz z trójką wysokich oficerów policji z Sarajewa.
Para arcyksiążęca jest właściwie bezbronna.
Poranna mgła unosi się, Sarajewo skąpane jest w słońcu. Arcyksiążę rozkoszuje się widokiem miasta, a zwłaszcza dość licznymi czarno-żółtymi flagami habsburskimi. O 10.10 kolumna mija nowe koszary 15. Korpusu. Gen. Potiorek pokazuje je arcyksięciu z nieskrywaną dumą. W tym momencie wysoki młodzieniec w czarnym płaszczu i kapeluszu stojący w niezbyt gęstym tłumie pyta pilnującego trasy agenta ochrony, w którym samochodzie jedzie Jego Wysokość. Agent uprzejmie informuje, że w trzecim. Młodzieniec wyjmuje z kieszeni niewielką bombę, uderza zapalnikiem o słup latarni i rzuca na oliwkowozielony kabriolet. Szofer Lojka błyskawicznie dodaje gazu. Dzięki jego przytomności bomba nie wpada do wnętrza auta, lecz na opuszczony dach kabrioletu. Zimnej krwi i refleksu nie traci też arcyksiążę. Obejmuję żonę i lekko przygina do dołu. Bomba spada z dachu i eksploduje pod tylnym kołem kolejnego samochodu.
Na chodniku leży i krzyczy co najmniej 20 rannych gapiów. Ale nikt nie zginął.
Arcyksiążę, znany z zimnej krwi, dysponuje: "To był jakiś szaleniec. Panowie, kontynuujemy nasz program".
Następny punkt tego programu to uroczyste powitanie w ratuszu. Na schodach stoją dwa szeregi radnych. W pierwszym rzędzie są muzułmanie w fezach i tureckich strojach, w drugim chrześcijanie we frakach, z cylindrami. Burmistrz Curczić zaczyna przemowę. Z nerwów jąka się. Arcyksiążę przerywa mu w pół słowa: "Panie burmistrzu, co mi po pańskich przemówieniach? Przybywam do Sarajewa z przyjacielską wizytą, a tu we mnie rzucają granatami!". Księżna mityguje męża, szepcąc mu coś do ucha. Arcyksiążę po chwili łaskawie pozwala burmistrzowi dokończyć mowę. Ze swoją odpowiedzią Franciszek Ferdynand ma kłopot - tekst przemowy jest pochlapany krwią rannych oficerów.
Po uroczystości arcyksiążę pyta gen. Potiorka, czy będzie jeszcze jakiś zamach na jego osobę. Potiorek odpowiada: "Proszę jechać spokojnie. Biorę na siebie pełną odpowiedzialność".
Arcyksiążę przed ustalonym w planie przybyciem do muzeum chce odwiedzić w szpitalu wojskowym rannego ppłk. von Merizziego.
O 10.45 kolumna pięciu samochodów rusza spod ratusza. Kabriolet następcy tronu znów jedzie jako trzeci. Na rogu Wybrzeża Appela i ulicy Franciszka Józefa pierwszy samochód, w którym jedzie szef ochrony, skręca w stronę muzeum, a nie do szpitala. Za nim jedzie drugi samochód. Szofer Lojka karnie skręca kabrioletem za nimi, ale gen. Potiorek krzyczy: "Stój! Nie tędy! Mamy jechać prosto!". Zdezorientowany Lojka hamuje i staje na rogu, przed sklepem Schillera z winami. Niewysoki młodzieniec z wąsikiem, w ciemnym garniturze, wyciąga z kieszeni rewolwer. To 17-letni serbski gimnazjalista Gavrilo Princip, wspólnik Nedeljko Czabrinovicia, który przed niespełna godziną rzucił bombę.
Princip mierzy do arcyksięcia, zamyka oczy i dwa razy naciska spust browninga. Księżna krzyczy: "Co się stało!?" i nagle pada na podłogę. Jej głowa opiera się na kolanach męża. Arcyksiążę zaklina ją: "Zosiu, Zosiu, nie umieraj! Żyj dla moich dzieci!". Nagle i jego głowa zaczyna opadać. Lojka naciska gaz do deski i kabriolet pędzi do rezydencji namiestnika. To błąd. Rezydencja jest daleko, rozpędzone auto podskakuje na kocich łbach. Oboje ranni bardzo krwawią.
Gavrilo Princip leży na bruku. Tajniacy i rozszaleli gapie biją go, kopią. Princip wkłada do ust kapsułkę z trucizną, ale ta nie działa. Chce strzelić sobie w skroń, ale tajniak w ostatniej chwili wyrywa mu browning. Policjanci wloką go do ambulansu, który rusza do aresztu. Siedzi tam już ujęty wcześniej Czabrinović.
Żołnierze wnoszą bezwładnego arcyksięcia i jego żonę do rezydencji namiestnika. Księżna umiera niemal natychmiast. Jest 11.30. Lekarz podwija rękawy munduru arcyksięcia, sposobiąc się do zastrzyków. Nadaremnie. Lewa ręka arcyksięcia z wytatuowanym kolorowym chińskim smokiem opada bezwładnie.


sobota, 21 czerwca 2014

21 czerwca

Dziś mija 95 lat od jednego z najbardziej dramatycznych wydarzeń w dziejach historii wojen morskich. 21 czerwca 1919 r. doszło do samozatopienia floty  niemieckiej  w Scapa Flow. Wypadki gdy załoga zatapiała swój własny okręt by nie dostał się w ręce wroga zdarzały się już wcześniej.
Natomiast nigdy wcześniej ani później takie wydarzenie nie miało miejsca w takiej skali:
10 pancerników, 5 krążowników liniowych, 5 krążowników lekkich, 32 niszczyciele poszły na dno. Przyczyny tej decyzji, podjętej przez admirała Ludwiga von Reutera (zdjęcie poniżej) i dziwne zachowanie Anglików przedstawia w swoim znakomitym felietonie Włodzimierz Kalicki
 
   



21 czerwca 1919 r. Wielki bulgot

Włodzimierz Kalicki

Cesarskie Niemcy przegrały wojnę światową i w listopadzie zeszłego roku w Compiegne musiały podpisać zawieszenie broni z państwami alianckimi. Artykuł 23 układu z Compiegne przewidywał, że 74 wymienione z nazwy niemieckie okręty na czas rokowań mają być rozbrojone i internowane w którymś z portów neutralnych lub sojuszniczych. Ostatecznie wpłynęły one do brytyjskiego Scapa Flow

O świcie w mgłach okrywających Scapa Flow, wielkie kotwicowisko Royal Navy, o rozmiarach 27 km na 25 km, między wyspami Orkadów na północ od Szkocji, zaczyna się ruch. Ciemnoszare kadłuby dziesięciu brytyjskich pancerników jeden po drugim ruszają ze swoich miejsc postoju i powoli kierują się w stronę Sound of Hoxa - głównego wyjścia ze Scapa Flow na pełne morze - wąskiego przesmyku między wyspami Flotta i South Walls, który w najwęższym miejscu ma tylko niecałe 1,5 mili szerokości.

Brytyjska Pierwsza Eskadra Okrętów Liniowych pod dowództwem adm. Sidneya R. Fremantle'a wypływa na ćwiczenia artyleryjskie. Gdy ostatni z pancerników znika w gardzieli Sound of Hoxa, jedynymi brytyjskimi okrętami wojennymi na rozległym akwenie Scapa Flow są, nie licząc kilkunastu malutkich jednostek strażniczych, dwa kontrtorpedowce - "Vesper" i "Vega".

Ale spokojne wody Scapa Flow nie są puste. Pomiędzy niewielkimi wyspami Hoy, Cava i Fara stoi na kotwicach ławica 74 okrętów. Jedenaście potężnych okrętów liniowych i pięć krążowników liniowych zgrupowanych jest po zachodniej stronie, osiem krążowników lekkich nieco bardziej ku wschodowi. Pomiędzy pancernikami i krążownikami rozrzucone są niewielkie kontrtorpedowce - jest tu ich aż 50. To okręty Hochseeflotte, niemieckiej cesarskiej marynarki wojennej.

Ziściło się marzenie niemieckich admirałów - ich flota wojenna wreszcie cumuje w sanktuarium brytyjskiej Royal Navy. Tylko w jakże żałosnych okolicznościach!

Cesarskie Niemcy przegrały wojnę światową i w listopadzie zeszłego roku w Compiegne musiały podpisać zawieszenie broni z państwami alianckimi. Artykuł 23 układu z Compiegne przewidywał, że 74 wymienione z nazwy niemieckie okręty na czas rokowań mają być rozbrojone i internowane w którymś z portów neutralnych lub sojuszniczych. Ostatecznie wpłynęły one do Scapa Flow. Bezbronne, ze zredukowanymi załogami (na wielkich pancernikach Brytyjczycy pozwolili na pozostanie zaledwie po 60 marynarzy, na kontrtorpedowcach zaś po 10), pozbawione łączności z krajem i komunikacji między sobą, niemieckie okręty czekają na decyzje konferencji pokojowej. Nikt w Europie nie ma jednak wątpliwości - w końcu jako łup wojenny przypadną państwom zwycięskiej Ententy.

Z pokładu lekkiego krążownika "Emden", okrętu flagowego internowanej floty, wyjściu brytyjskich pancerników na pełne morze przygląda się przez lornetkę szczupły, siwowłosy mężczyzna z krótką bródką i zaczerwienionymi od niewyspania oczami. Dowódca internowanej niemieckiej floty kontradmirał Ludwig von Reuter wczoraj przeczytał w brytyjskich gazetach, które dostarczono na pokład "Emdena", że niemiecki rząd nie chce zgodzić się na oddanie aliantom internowanej w Scapa Flow floty wojennej. Berlin zaproponował zwycięskiej Entencie, że swe okręty sprzeda państwom na całym świecie, ale propozycja ta została odrzucona. Niemcy mają przyjąć warunki pokojowe w ciągu najbliższych pięciu dni albo Ententa zrywa zawieszenie broni - donosiły brytyjskie gazety. Ba, ale niemiecki dowódca dostał prasę z czterodniowym opóźnieniem. Termin ewentualnego zerwania zawieszenia broni upływa zatem dziś.

Zerwanie zawieszenia broni - to wojna! Kontradmirał von Reuter nie ma złudzeń, że Brytyjczycy pozostawią jego okręty w spokoju. Korzystając z tego, że ich załogi są zredukowane do zupełnego minimum i pozbawione broni, amunicji oraz materiałów wybuchowych, na pewno będą chcieli zdobyć je abordażem.

Von Reuter już dawno postawił sobie za punkt honoru, by niemiecka flota nie wpadła w ręce zwycięzców. Przed kilkoma tygodniami opracował tajny rozkaz nakazujący samozatopienie wszystkich internowanych w Scapa Flow okrętów. Na sygnał "Paragraf 11" załogi mają otworzyć zawory denne - kingstony - swoich okrętów, podwodne wyrzutnie torpedowe, zawory skraplaczy pary, a także grodzie wodoszczelne wewnątrz kadłubów.

Brytyjczycy rzeczywiście w tajemnicy przygotowują się do nagłego zajęcia niemieckich statków. Ale to tylko pozory na użytek ewentualnego śledztwa w brytyjskim parlamencie. W rzeczywistości gra idzie o sprowokowanie niemieckich oficerów i marynarzy, by sami zatopili swe okręty. Londyn nie ma interesu w przejęciu całej i nienaruszonej niemieckiej floty wojennej. Musiałby ją bowiem podzielić między Royal Navy i floty swych sojuszników. Gdyby zaś okręty niemieckie jakimś cudem znikły i nie byłoby czego dzielić, po wojnie przewaga brytyjskiej floty nad resztą flot świata byłaby dużo większa.

Brytyjski rząd i admiralicja przygotowały szatański plan. Brytyjskie gazety z wiadomościami o grożącym zerwaniu rozejmu dostarczono pozbawionemu kontaktów z Niemcami von Reuterowi akurat wczoraj, na dzień przed upływem terminu ultimatum Ententy wobec Berlina. Admirał Fremantle zataił wczoraj przed niemieckim kontradmirałem, że termin ten alianci w ostatniej chwili przesunęli jeszcze o dwa dni. A dziś o świcie, w tak napiętej sytuacji, brytyjska Pierwsza Eskadra Okrętów Liniowych, jedyna siła, która mogłaby pokrzyżować szyki niemieckim załogom, wychodzi w morze na ćwiczenia! O 11.20 na maszcie "Emdena" pojawia się sygnał: "Paragraf 11 wykonać!".

Pierwsi otwierają kingstony marynarze pancernika "Friedrich der Grosse", byłego okrętu flagowego Hochseeflotte. W ich ślady idą obsady kolejnych jednostek. Na pozór nie dzieje się nic szczególnego. "Friedrich der Grosse" nabiera wody tak powoli, że brytyjscy marynarze z kilkunastu niewielkich jednostek strażniczych nie zauważają niczego niepokojącego. O godz. 12 "Friedrich der Grosse" nagle przechyla się na burtę i woda wlewa się doń także przez otwarte iluminatory. Niemieccy marynarze pośpiesznie spuszczają szalupy i schodzą z pokładu. Chwilę później pancernik przewraca się i idzie na dno.

Brytyjczycy podnoszą alarm. Prości marynarze ze strażniczych trawlerów nie mają pojęcia o podstępnych grach swej admiralicji. Dla nich internowana niemiecka flota to uczciwie zdobyty łup wojenny. Łup, który na ich oczach idzie na dno. Ale co mogą zrobić wobec tonących olbrzymów? Brytyjscy marynarze otwierają ogień do schodzących do szalup członków załóg pancerników "Markgraf", "Bayern", "Kronprinz Wilhelm", krążownika "Frankfurt" i kilku niszczycieli - w nadziei, że zmuszą ich do powrotu na okręty, a tam, by ratować swe życie, Niemcy będą musieli zamknąć grodzie wodoszczelne.

Niemcy powiewają białymi flagami, ale na tonące okręty wracać nie mają zamiaru. Brytyjczycy nie przerywają ostrzału. Giną dowódca "Markgrafa" kapitänleutnant Walther Schumann i jeden z bosmanów, marynarz z pancernika "Bayern", marynarz z załogi "Kronprinz Wilhelm", marynarz z krążownika "Frankfurt" i czterech członków załóg niszczycieli.

O godz. 13 toną cztery pancerniki, krążownik liniowy i lekki krążownik. Kontradmirał von Reuter poleca otworzyć kingstony na swoim okręcie flagowym - krążowniku "Emden".

Okręty brytyjskie ostrzeliwują z lekkiej broni jednostki niemieckie i próbują odholować je na pobliskie mielizny. Udaje się im zapobiec zatonięciu jedynie pancernika "Baden". Trzy krążowniki lekkie, w tym "Emden", oraz kilkanaście kontrtorpedowców po odholowaniu osiadają płytko na mieliznach.

Z wód Scapa Flow sterczą okrętowe maszty, czasem górne części kominów. Dziesięć pancerników, pięć krążowników liniowych, drugie tyle krążowników lekkich i 32 kontrtorpedowce leżą na dnie. Bajecznie kosztowna duma Niemiec znikła w ciągu pięciu godzin.


Wystające z wody kominy i maszty krążownika liniowego "Hindenburg"

niedziela, 15 czerwca 2014

15 czerwca

70 lat temu doszło w Warszawie do jednego z najgłośniejszych, a zarazem najbardziej tajemniczych  morderstw politycznych II RP. jego ofiarą padł Bronisław Pieracki, ówczesny minister spraw wewnętrznych II RP. http://pl.wikipedia.org/wiki/Zab%C3%B3jstwo_Bronis%C5%82awa_Pierackiego


Zamachowcem  miał być członek OUN - Organizacji Nacjonalistów Ukraińskich, choć obóz rządzący podejrzewał że zamachowiec wywodzi się z szeregów Narodowej Demokracji. Efektem tego zabójstwa było utworzenie niesławnego obozu w Berezie Kartuskiej http://pl.wikipedia.org/wiki/Miejsce_Odosobnienia_w_Berezie_Kartuskiej. Tak przedstawił te wydarzenia w swoim felietonie Włodzimierz Kalicki

15 czerwca 1934 r. Czerezwyczajka, ale na rok

Pieracki, legionista, uczestnik walk z Ukraińcami we Lwowie, jest wybitnym politykiem sanacyjnym. Ukraińcy widzą w nim autora policyjnych represji wobec swojej mniejszości w Polsce. Na zeszłorocznym zjeździe OUN w Berlinie zdecydowano, że w rewanżu za aresztowanie przez policję uczestników nieudanego napadu na pocztę w Gródku Jagiellońskim ma być dokonany zamach na ministra wyznań religijnych Janusza Jędrzejewicza lub na ministra spraw wewnętrznych Bronisława Pierackiego. Niedawno zaczął on szukać porozumienia z umiarkowanymi kręgami mniejszości ukraińskiej. Radykalni działacze OUN poczuli, że zagraża to ich polityce ustawicznego konfliktowania społeczności ukraińskiej z władzami państwowymi, i na celownik wzięli Pierackiego
Przed Klubem Towarzyskim przy Foksal 3 niedbale przechadza się młody jasnowłosy mężczyzna w jasnozielonym trenczu. Płaszcz ma rozpięty, pod spodem widać ciemny garnitur. Po pachą trzyma niewielką paczkę owiniętą szarym papierem. Nieznajomy już od samego rana regularnie pojawia się przed wejściem do Klubu, ale portier nie zwraca na niego uwagi.

Blondyn w trenczu to Grigori Maciejka, członek OUN, Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów, o pseudonimie "Gonta". W owiniętym papierem kartonowym pudełku jest bomba. Podłużna, ręcznie lutowana puszka z blachy wypełniona jest żółtym kwasem pikrynowym. W denku znajduje się zapalnik w kształcie litery T. Pocisk powinien detonować zaraz po zgnieceniu szklanej rurki wypełnionej w jednej części kwasem azotowym, w drugiej zaś cukrem i piorunianem rtęci - wystarczy nacisnąć metalowy tłok zapalnika.

Dochodzi 15, gdy przed klubem zatrzymuje się limuzyna z premierem prof. Leonem Kozłowskim. Stołeczny Klub Towarzyski to tradycyjne miejsce popołudniowych spotkań elity władzy: ministrów, polityków obozu belwederskiego, generalicji. Kilka minut później przed klubem zatrzymuje się samochód ministra opieki społecznej Paciorkowskiego.

Tuż przed 15.30 na Foksal pojawia się służbowa limuzyna ministra spraw wewnętrznych Bronisława Pierackiego. Szofer Witulski zatrzymuje auto tuż przed bramą klubu.

Pieracki, legionista, uczestnik walk z Ukraińcami we Lwowie, jest wybitnym politykiem sanacyjnym. Ukraińcy widzą w nim autora policyjnych represji wobec swojej mniejszości w Polsce. Na zeszłorocznym zjeździe OUN w Berlinie zdecydowano, że w rewanżu za aresztowanie przez policję uczestników nieudanego napadu na pocztę w Gródku Jagiellońskim ma być dokonany zamach na ministra wyznań religijnych Janusza Jędrzejewicza lub na ministra spraw wewnętrznych Bronisława Pierackiego. Niedawno zaczął on szukać porozumienia z umiarkowanymi kręgami mniejszości ukraińskiej. Radykalni działacze OUN poczuli, że zagraża to ich polityce ustawicznego konfliktowania społeczności ukraińskiej z władzami państwowymi, i na celownik wzięli Pierackiego.

Minister idzie w stronę wejścia.

Maciejka energicznie rusza za nim. Dogania ministra przed drzwiami klubu. Tuż za plecami Pierackiego Maciejka nerwowo naciska paczkę. Przygląda się temu zdumiony woźny. Bomba jednak nie wybucha. Pirotechnik OUN Jarosław Karpyniec, który skonstruował pocisk, użył rurki ze zbyt grubego szkła, którego tłok zapalnika nie jest w stanie zmiażdżyć.

Maciejka przekłada bombę do lewej ręki, wyjmuje z kieszeni rewolwer hispan kaliber 7,65 i z najbliższej odległości trzy razy strzela do przekraczającego próg klubu Pierackiego. Trafiony dwukrotnie w tył głowy minister pada w przedsionku. Zaszokowany portier bez słowa patrzy, jak zamachowiec spokojnie wychodzi na ulicę i skręca w lewo, w stronę Nowego Światu.

Szoferzy czekający w limuzynach na gości klubu nie zwracają uwagi na stłumione odgłosy strzałów. Maciejka spokojnym krokiem mija kamienicę przy Foksal 8. Stojący tam na służbie policjant nie ma pojęcia, co się stało. Zamachowiec mija go, gdy z Klubu Towarzyskiego wreszcie wybiega portier i krzyczy: "Zbrodniarz! Trzymajcie zbrodniarza!".

Maciejka rzuca się do ucieczki. Przed następną kamienicą, w której mieści się poselstwo japońskie, stoi woźny poselstwa Franciszek Wywrocki. Maciejka mija go pędem. Wywrocki biegnie za nim. Na rogu Kopernika Maciejka odwraca się i strzela. Chybia.

Tymczasem szofer ministra Pierackiego zawraca limuzyną w ciasnej uliczce i rusza w pościg za zamachowcem. Policjant stojący przed kamienicą nr 8 wskakuje na stopień auta. Na Kopernika samochód Pierackiego z policjantem na progu dopędza zamachowca. Maciejka strzela do szofera. Chybia, ale szofer uchyla się i przez chwilę nie widzi ulicy. Wykorzystuje to zamachowiec, który raptownie skręca w wąską, boczną uliczkę Szczyglą. Szofer Witucki cofa limuzynę i także skręca w Szczyglą. Policjant ciągle stoi na progu samochodu. Maciejka jest już jednak daleko. Zbiega schodkami na Okólnik. Niezauważony wpada w bramę domu nr 5.

Gdy policjant zbiega na Okólnik, czekający tam wspólnik Maciejki informuje go, że zamachowiec pobiegł w stronę ogrodów. Maciejka porzuca w bramie płaszcz i paczkę z bombą. Wychodzi na ulicę jedynie w marynarce i nierozpoznany spokojnie oddala się.

Pogotowie zjawia się przed Klubem Towarzyskim parę minut po zamachu. Bronisław Pieracki umiera podczas operacji w Szpitalu Ujazdowskim.

Premier Leon Kozłowski natychmiast po otrzymaniu wiadomości o śmierci ministra Pierackiego szkicuje projekt powołania "miejsc odosobnienia" - obozów, w których władze administracyjne mogłyby więzić bez wyroku sądowego niewygodne osoby, przede wszystkim przeciwników politycznych.

Godzinę później Kozłowski referuje ów projekt marszałkowi Piłsudskiemu.

Po 16 w gabinecie marszałka Piłsudskiego melduje się jego adiutant Mieczysław Lepecki.

- A to jakieś świnie... - zaczyna Lepecki rozmowę o zamachu.

- Pamiętacie wy Priwislinje? - przerywa mu Piłsudski.

- Mało, panie marszałku - odpowiada adiutant.

- Dziesięć priwislinskich guberni i 13 milionów Priwislincew. Gławnyj gorod Warszawa, wieroispowiedanije rimsko-katoliczeskoje. Priwislinje, a w nim Priwisloncy, łapówki i konspiracje - mówi Piłsudski z wielkim rozdrażnieniem. Gdy Lepecki zauważa, że fatalna spuścizna zaborów to już niechlubna przeszłość, marszałek wybucha: "Mądrala! To już przeszłość... to już przeszłość... Gdzie wy w tej teraźniejszości widzicie koniec przeszłości?".

Piłsudczycy nie mają wątpliwości - Pieracki padł ofiarą zbrodniarza z szeregów Narodowej Demokracji. Motyw? Przed pięcioma dniami minister Pieracki zdelegalizował Obóz Narodowo-Radykalny.

Po południu aktywiści Strzelca, Legionu Młodych, Organizacji Młodzieży Pracującej zbierają się przed Szpitalem Ujazdowskim. Po przemówieniach piętnujących endecję i bratobójcze metody walki politycznej spory pochód rusza w stronę Nowego Światu. Aktywiści wkraczają do restauracji, kawiarń, kin i żądają opuszczenia lokali na znak żałoby. Ociągających się gości szturchają i wyrzucają na ulicę. O 21 kilkuset manifestantów zbiera się przed redakcją endeckiej "Gazety Warszawskiej". Nie są w stanie sforsować ustawionego wcześniej kordonu policji, poprzestają więc na zrzuceniu lokalnego wydania gazety z ciężarówki Ruchu na bruk. Potem manifestanci tłuką neon reklamowy "Gazety" i wybijają szyby w mieszczącej się nieopodal administracji dziennika "ABC". Dopiero o

11 wieczorem silne oddziały policji rozbijają manifestantów.

O północy Lepecki melduje się na dyżurze jako adiutant marszałka. Piłsudski, zamyślony, mówi o projekcie obozów odosobnienia:

"Ja nic nie mam przeciw tej waszej czerezwyczajce, ja się na tę waszą czerezwyczajkę na rok zgodziłem".

Jednak prawda jak twierdzi historyk Dariusz Baliszewski jest zupełnie inna...Pierackiego, znanego kobieciarza miał zabić zazdrosny góral, mąż jednej z jego "ofiar", który podobno przyznał się do tego czynu na łożu śmierci w latach 60.

Dariusz Baliszewski - "Bereza pod fałszywym pretekstem"

Historia dawno zamknęła już tę sprawę. Wyrok był wydany. Mordercami polskiego ministra spraw wewnętrznych Bronisława Pierackiego mieli być nacjonaliści ukraińscy. Mimo że żaden z oskarżonych nigdy nie przyznał się do winy, mimo że przed sądem nigdy nie udało się postawić rzekomego zabójcy, a cały poszlakowy proces budził najwyższe wątpliwości obserwatorów. Siedemdziesiąt lat temu ten zamach uznano za zamach na państwo. I aby chronić to państwo przed wszelkiej maści terrorem politycznym, powołano do życia tzw. obóz izolacyjny "dla osób zagrażających bezpieczeństwu, spokojowi i porządkowi publicznemu". Tak narodziła się w naszej historii wstydliwa sprawa Berezy Kartuskiej, obozu odosobnienia, do którego trafiało się bez wyroku sądu i bez możliwości jakiejkolwiek obrony. "Rząd Rzeczypospolitej - mówił nad trumną ministra Pierackiego ówczesny premier Leon Kozłowski - jest zdecydowany dać społeczeństwu i naszej dobrej sławie narodowej satysfakcję za tę obrazę i zadośćuczynienie za życie Bronisława Pierackiego oraz sięgnąć po stanowcze środki pohamowania instynktów, z których rodzi się zbrodnia".
W wyniku nowego śledztwa historii może się okazać, że Pierackiego nie zamordowali Ukraińcy, lecz pewien zazdrosny góral, któremu pan minister uwiódł żonę. I że to dlatego właśnie mieliśmy Berezę.

Zmylone tropy
Jak się wydaje, nikt nie widział prawdziwego zabójcy. Dokumenty śledztwa mówią o mężczyźnie, który z papierową paczką pod pachą od godzin porannych przechadzał się ulicą Foksal, ale trudno dać wiarę, by człowiek, który planował zabicie ministra, był tak nieostrożny, by ryzykować nieuchronne wylegitymowanie na maleńkiej warszawskiej ulicy, przy której mieścił się nie tylko Klub Towarzyski, tzw. Klub 11 listopada, w którym jadali członkowie rządu, ale także ambasada japońska, będąca pod stałą ochroną policji. Według jednych świadków, człowiek, który strzelał do Pierackiego, był wysokim, ogorzałym blondynem lub szatynem o bujnej czuprynie. Według innych, zamachowiec był niskiego wzrostu, ubrany w czapkę cyklistówkę i sportowe ubranie. Wąsy miał przystrzyżone po angielsku. Z opisu zamieszczonego w "Robotniku" wynikało, że zamachowców było kilku i że strzelali z ukrycia za drzewami ogrodu. W relacji jednego z najważniejszych świadków zdarzeń 15 czerwca 1934 r., służącego klubu Adama Dawdy, zapisany został fakt zupełnie niepojęty. Oto - według jego słów - młody człowiek w zielonkawym płaszczu po dokonaniu zabójstwa wcale nie uciekał. Oddalał się powolnym krokiem, pogwizdując.
Fakt, że zabójca Pierackiego, przez nikogo nie zapamiętany i nie ścigany, bezpiecznie oddalił się z miejsca zbrodni, zdaje się potwierdzać i to, że policja nie sporządziła portretu pamięciowego zamachowca, i to że następnego dnia Ministerstwo Spraw Wewnętrznych zapowiedziało w prasie astronomiczną, wynoszącą 100 tys. zł, nagrodę za pomoc w ujęciu sprawcy. Bez skutku. Gen. Kordian Zamorski, komendant główny policji, ujawnił po latach, że bezradność służb śledczych była taka, że na pomoc wezwano słynnego jasnowidza Ossowieckiego. Dano mu do dyspozycji płaszcz porzucony przez zabójcę i egzemplarz gazety, którą trzymał pod pachą. Nawet Ossowiecki nie potrafił jednak wskazać żadnego konkretnego tropu. Śledztwo - zdawałoby się - utknęło w martwym punkcie. Poza śledztwem rozpoczęły się natomiast zatrzymania kandydatów do Berezy Kartuskiej. Na pierwszy ogień poszli działacze ONR podejrzewanego o zorganizowanie zamachu, z Bolesławem Piaseckim na czele. W nocy z 16 na 17 czerwca aresztowano około 600 osób. Kilka dni później w tym wyjątkowo nieudolnym śledztwie pojawił się nagle wątek ukraiński. W kieszeni płaszcza porzuconego przez zabójcę została podobno znaleziona kokardka o barwach żółto-niebieskich, charakterystyczna dla kręgów nacjonalistów ukraińskich. Co więcej, jak się równie nagle okazało, zabójca na drodze ucieczki porzucił także papierowy pakunek, w którym znajdował się ładunek wybuchowy. Podobno zamachowiec, zanim oddał trzy śmiertelne strzały do ministra Pierackiego, próbował uruchomić ową bombę, lecz tuleja szklana mechanizmu detonatora okazała się za gruba. Teraz już śledztwo potoczyło się sprawnie i z sukcesami. Zatrzymywani byli kolejni uczestnicy spisku na życie Pierackiego. W sumie kilkanaście osób. Wszyscy, tylko nie zabójca. Ten miał podobno opuścić Polskę i ukryć się gdzieś w świecie. Podano jego nazwisko do publicznej wiadomości. I od tego czasu za zabójcę ministra Pierackiego uważany jest 21-letni praktykant drukarski Grzegorz Maciejko, w bojówce Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów (OUN) używający pseudonimu Gonta.
Nie wszyscy w to uwierzyli. Wincenty Witos, były trzykrotny premier, zapisał we wspomnieniach: "22 lipca 1934 r. przybył Bagiński (Kazimierz) z wiadomościami. (...) Posiada zupełnie pewne wiadomości, że Pierackiego zamordowali przyjaciele polityczni. Znaleziona bomba pochodzenia ukraińskiego była umyślnie podrzucona, by zmylić ślady. Zupełnie bezpodstawne jest aresztowanie studenta ukraińskiego". Starosta gnieźnieński Julian Suski, bliski współpracownik ministra Pierackiego, zanotował podobnie: "Pieracki był jedynym pośród bliskich Marszałka, który pragnął porozumienia z obozem narodowym i jego śmierć była prawdopodobnie zamknięciem tych planów. I dlatego nie wierzę, by była ona postanowiona przez Ukraińców". Wiązano ten zamach z Niemcami i wizytą w Warszawie min. Goebbelsa, którego Pieracki na kilka godzin przed śmiercią żegnał na dworcu w Warszawie, wiązano z tajemniczymi, poufnymi, misjami pułkownika Pierackiego, które kilka lat wcześniej zlecał mu marszałek Piłsudski. Najmniej jego śmierć wiązano z postawionymi przed sądem Ukraińcami. Prasa ukraińska, jak choćby "Diło", ironicznie zaznaczała, że "zamachowiec był albo urodzonym warszawianinem, albo znał doskonale topografię Warszawy", twierdząc jednocześnie, że sugestie, jakoby zamach na Pierackiego mógł wyjść z kół ukraińskich, "nie wytrzymują krytyki". Ukraińcy podnosili argument trudny do pominięcia. Oto - pytali - jeśli już przyjąć, że za zamachem na Pierackiego rzeczywiście ukrywała się OUN, to jak zrozumieć, że na wykonawcę zamachu wyznaczono Maciejkę, nierozgarniętego półanalfabetę, który gdyby został schwytany, skompromitowałby na sali sądowej Ukrainę i jej niepodległościowe marzenia. To niemożliwe - twierdzili. - Nie my zabiliśmy waszego ministra.
Przyznawali się do zamachu Stefana Fedaka w 1921 r. we Lwowie na marszałka Piłsudskiego i wojewodę Grabowskiego. Przyznawali się do zamachu w 1924 r. na placu Mariackim we Lwowie na prezydenta Wojciechowskiego. Przyznawali się do zamachu w 1931 r. w Truskawcu na posła Tadeusza Hołówkę. Przyznawali się do ponad dwóch tysięcy aktów terroru, jakich ukraińscy nacjonaliści dokonali od roku 1930. Do tej jednej, chyba najgłośniejszej sprawy, nigdy się jednak nie przyznali. Ściśle biorąc, nikt nie kwestionował, że mieli takie zamiary. "W 1932 roku egzekutywa OUN na posiedzeniu w Pradze zaproponowała akcję, aby - jak pisze Ryszard Torzecki - zatrzeć niepowodzenia z lat 1930-32 i uciszyć antyounowską propagandę pozostałych stronnictw. Bliżej nie skonkretyzowany wniosek powstał w 1933 r., proponując akcję na ministra spraw wewnętrznych lub ministra oświaty i wyznań religijnych". Czy jednak owe potwierdzone dokumentami plany i zamiary mogą być równoznaczne z wykonaniem zamachu? I jeśli nie Ukraińcy, to kto mógł zabić ministra Pierackiego?

Wschodząca gwiazda sanacji
Minister Bronisław Pieracki nie był człowiekiem szczególnie lubianym i specjalnie popularnym. "Małomówny, posępny, nieco ociężały - pisał o nim Marian Romeyko. - Do jego ust przywarł jakiś bolesny skurcz. Śmiech, a nawet uśmiech był mu obcy". W licznych współczesnych charakterystykach zabitego ministra najczęściej pojawiały się określenia: ponury, zacięty, bezwzględny, przebiegły, twardy, chorobliwie ambitny... "Był on - zapisze Andrzej Micewski - człowiekiem bezwzględnym, ale posiadał niewątpliwie nieprzeciętną inteligencję. Można przypuszczać, że gdyby żył po roku 1935, odegrałby czołową rolę w obozie sanacyjnym".
Jedynym rozdziałem w życiu ministra Pierackiego, o którym historia milczy, jest jego życie prywatne. Tak jakby w ogóle go nie miał. W wieku 39 lat pozostawał kawalerem. Według Romeyki, "Odmiana łuszczycy czy egzemy powodowała, że odsuwał się od ludzi". "Mówiono - pisał Jerzy Rawicz - że w czasie wojny został ciężko ranny w podbrzusze. Wskutek tego utył nadmiernie, rozlał się, nawet zmienił mu się głos". Rzeczywiście Pieracki został ciężko ranny w czasie wojny w potyczce pod Jastkowem. Tyle że w pierś. Jak się więc wydaje, wszelkie aluzje i sugestie co do jego męskiej niesprawności są niczym innym jak zwyczajną obmową. Tym bardziej że w materiałach wspomnieniowych znaleźć można także wzmianki o częstych wizytach ministra Pierackiego w wytwornych - jak to niegdyś nazywano - lupanarach. Co wydaje się jednak najistotniejsze w tym prywatnym rozdziale w życiu Pierackiego, to to, że kilka miesięcy przed śmiercią minister bez podania przyczyn oddalił swoją ochronę osobistą. Nagle i kategorycznie. Tak jak gdyby w jego życiu pojawił nowy wątek, który chciał ukryć przed światem. I tylko być może fakt ten ma związek z pewną niezwykłą relacją spisaną w latach 60. w Argentynie, a przekazaną przez dr Iwonę Zaciewską.

Wyznanie na łożu śmierci
Jej ciotka Grażyna Wajda rzucona wraz z mężem przez wojenną tułaczkę do Argentyny w miasteczku La Granja, wśród nielicznej tam Polonii, poznała człowieka o nazwisku Mieczysław Różański. Był to bardzo wysokiego wzrostu i silnej budowy góral. Przed wojną pracował jako dekorator w teatrach we wszystkich dużych miastach w Polsce. Był samotny i bez żadnej dalszej rodziny. W La Granja był właścicielem niewielkiego lokalu, kawiarenki z muzyką i tańcami na świeżym powietrzu. W 1968 r., gdy zaproszona odwiedziła jego dom, w saloniku dostrzegła portret kobiety o charakterystycznej urodzie, którą poznała w warszawskiej Operze tuż przed wojną, a którą przedstawiono jej jako "narzeczoną tragicznie zmarłego ministra Pierackiego". Widząc jej pytający wzrok, Mieczysław Różański powiedział: "To moja ukochana żona, którą uwiódł i porwał minister Pieracki". Wówczas poznała historię nieszczęśliwej miłości i małżeństwa, które trwało kilka miesięcy. I być może cała ta opowieść nie byłaby warta przywołania, gdyby nie jej finał. Oto bowiem rok czy dwa lata później, gdy zmarł Mieczysław Różański, ksiądz z pobliskiej parafii w Salsipuedes przed pogrzebem zgromadził zamieszkałych w okolicy La Granja Polaków, by spełnić ostatnią wolę zmarłego i poinformować ich, że życzeniem Różańskiego było, by wszyscy dowiedzieli się, że to nie Ukraińcy, ale on przed 35 laty zabił w Warszawie ministra Pierackiego. Chciał także, by dowiedzieli się, że nawet w obliczu śmierci swego czynu nie żałuje.
Być może żyją jeszcze ludzie, którzy mogą pomóc zweryfikować tę historię. Jeśli jest prawdziwa, to tłumaczy, dlaczego zabójca Pierackiego nie uciekał, a oddalał się powolnym krokiem, pogwizdując.

Czy naprawdę tak było? Która z tych wersji jest prawdziwa? Tego chyba nie dowiemy się już nigdy...