wtorek, 30 lipca 2013

30 lipca

68 lat temu rozegrała się jedna z największych tragedii w dziejach US Navy (amerykańskiej marynarki wojennej).


Japoński okręt podwodny I-58 zatopił ciężki krążownik USS "Indianapolis". Z załogi liczącej 1195 osób uratowano zaledwie 316. Reszta zginęła podczas ataku, lub w przeważającej części (ponad 500 osób) zmarła z ran i wyniku ataków rekinów oczekując na pomoc, która nadeszła dopiero po 3 dniach. Dowódca japońskiej łodzi podwodnej nie mógł wiedzieć że gdyby zatopił "Indianapolis" parę dni wcześniej mógłby zmienić bieg tej wojny i bieg historii. Amerykański krążownik dostarczył bowiem 26 lipca na wyspę Guam ładunek  uranu zamontowany następnie w pierwszej bombie atomowej zrzuconej 6 sierpnia tego roku przez Amerykanów na japońskie miasto Hiroszima. Więcej o tej tragedii w zamieszczonym poniżej artykule Włodzimierza Kalickiego, oraz we wpisie ze znakomitego Blogu Biszopa



30 lipca 1945

Rewanż przed czasem  
 
Podoficer wachtowy budzi komandora podporucznika Mochitsuro Hashimoto. Jest 29 lipca, godzina 23.30. Niski, krzywonogi komandor Hashimoto zakłada mundur i idzie do kapliczki shinto pomodlić się. Jego okręt I-58, jeden z najnowocześniejszych wielkich okrętów podwodnych japońskiej Cesarskiej Marynarki Wojennej, liczy 109 metrów długości i 9,3 metra szerokości. Jest na nim dość miejsca nie tylko na kapliczkę. Na I-58 zaokrętowano sześciu dodatkowych marynarzy. To piloci-samobójcy kierujący torpedami kaiten. Pojemnik z sześcioma wielkimi, ważącymi po 8 ton kaitenami przymocowany jest do pokładu okrętu podwodnego.
Hashimoto uważnie lustruje ocean przez peryskop. Księżyc wyszedł zza chmur, widoczność jest dobra, pusto aż po horyzont. Komandor rozkazuje wynurzyć się. Oficer, który pierwszy wyskakuje na pokład, natychmiast dostrzega w odległości 10 km czarną sylwetkę oświetloną przez księżyc. Japoński okręt zanurza się i przygotowuje do ataku. Hashimoto nie decyduje się na użycie kaitenów. Rozkazuje ustawić najnowocześniejsze superszybkie torpedy, w które wyposażono jego jednostkę, na głębokość 4 metrów. Wielki okręt przeciwnika rośnie w okularze peryskopu, jest już tylko 1400 metrów od zaczajonego w głębinach I-58.
Na pokładzie amerykańskiego ciężkiego krążownika USS "Indianapolis" na stanowiskach pozostają tylko nocne wachty; reszta załogi śpi. W kajucie dyżurnej śpi także, z powodu upału rozebrany do naga, dowódca okrętu, komandor Charles Butler McVay. 13 oficerów znajdujących się na pomoście bojowym jest w doskonałych humorach. W Europie wojna już się skończyła, na Pacyfiku skończy się wkrótce. Japończycy nie mają już sił atakować. Pomyślnie skończyła się też dziwna, tajna misja "Indianapolis", misja, po wykonaniu której krążownik właśnie płynie dalej na zachód, na Filipiny.
Przed dwoma tygodniami, w nocy 16 lipca, kordon żołnierzy obstawił stocznię Mare Island w San Francisco, w której właśnie skończył się remont USS "Indianapolis" uszkodzonego w czasie ciężkich walk z Japończykami o Okinawę. O czwartej nad ranem pod burtę krążownika podjechały dwie wojskowe ciężarówki. Na pierwszej znajdowała się 4,5--metrowa skrzynia. Portowy dźwig przeniósł ją na okręt. Mechanicy przymocowali skrzynię łańcuchami do pokładu. W chwilę później po trapie wszedł oddział uzbrojonych marines, którzy otoczyli skrzynię, by nie odstępować jej aż do końca rejsu.
Na drugiej ciężarówce stało niewielkie ołowiane wiadro z ołowianą pokrywą. Dwóch marynarzy przesunęło zwykły łom przez uchwyt wiadra i z wysiłkiem wniosło je na pokład, do pustej, reprezentacyjnej kabiny admiralskiej. Tam marynarze przyspawali do podłogi stalowe pierścienie, do nich zaś płytki z uchwytami. Wiadro wstawili między pierścienie, opletli je linami przeciągniętymi przez uchwyty. Jeden z konwojentów tajemniczego ładunku, major Robert Furman z Korpusu Inżynieryjnego armii, spiął liny kłódką, a klucz zawiesił na szyi.
Nikt z załogi nie miał pojęcia o zawartości skrzyni i wiadra. Komandor McVay wiedział tylko, że ma je dostarczyć na wyspę Tinian na Pacyfiku, skąd do nalotów na Japonię startowały superfortece B-29. W razie zatopienia krążownika miał obowiązek za wszelką cenę ratować tajemniczą skrzynię i niesamowicie ciężkie wiadro. Na wszelki wypadek w pobliżu kabiny admiralskiej ustawiono tratwę ratunkową.
W skrzyni znajdowała się tak zwana armata, mechanizm detonacyjny bomby atomowej nazwanej Little Boy (Mały Chłopiec). Ołowiane wiadro kryło ładunek uranu.
O 5.30 16 lipca, gdy tajemniczą skrzynię i ołowiane wiadro przymocowano do pokładu, na pustyni Jornada del Muerto w stanie Nowy Meksyk została zdetonowana pierwsza w historii bomba atomowa. Dwie i pół godziny później USS "Indianapolis" odcumował i ruszył na zachód, w stronę wyspy Tinian. Płynący z maksymalną prędkością krążownik dostarczył najważniejsze podzespoły bomby atomowej na Tinian. Little Boy ma być zrzucony na któreś z japońskich miast.
"Indianapolis" płynie teraz na Filipiny, by dołączyć do floty szykującej się do inwazji na Japonię.
Dwie minuty po północy 30 lipca komandor Hashimoto wydaje rozkaz: "Pal!". Sześć torped rusza w kierunku amerykańskiego okrętu. Niespełna minutę później Hashimoto dostrzega przez peryskop jaskrawopomarańczowe rozbłyski pod pierwszą wieżą artyleryjską, pod wieżą rufową i pod wieżą numer 2. Ogromne słupy wody unoszą się w górę i opadają na pokład. Japoński dowódca jest pewien, że zatopił amerykański pancernik. Nie może uwierzyć, że tak ważny okręt wysłano w rejs bez eskorty niszczycieli, i na wszelki wypadek rozkazuje zanurzyć I-58 na dużą, bezpieczną głębokość. Eksplozja pierwszej torpedy rzuca na pokład wszystkich pełniących na "Indianapolis" nocną wachtę.
Wyrwany ze snu komandor McVay nie zapomina o regulaminie - najpierw ubiera się, potem wybiega z kabiny. Niewiele jednak może zdziałać. Przez rozdarte wybuchem dno wlewają się ogromne ilości wody. Eksplozja drugiej torpedy wyrywa gigantyczną dziurę 
w śródokręciu, zrywa przewody okrętowego systemu łączności, uszkadza radiostację, radar. Woda zalewa przednią kotłownię, unieruchamia dwie z czterech turbin. Krążownik płynie nadal, ale dość szybko zanurza się dziobem i przechyla na prawą burtę. W przedniej części kadłuba szaleją pożary. Oficerowie próbują zorganizować na własną rękę akcję ratunkową, ale coraz więcej marynarzy skacze za burtę.
Płonący dziób zanurza się coraz głębiej. Marynarze, którzy pozostali na pokładzie, odruchowo przebiegają na rufę. Po dziesięciu minutach jest ich tam ponad pięciuset. Nie ma paniki - nikt nie wierzy, że potężny krążownik może pójść na dno. Nagle rufa unosi się w górę, coraz wyżej i wyżej. Okręt tonie. Marynarze ociągają się jednak ze skokiem - teraz od fal dzieli ich wiele metrów. Gdy w końcu skaczą, nad ich głowami sterczy z wody na wysokość ponad 30 metrów rufa z ciągle obracającymi się wielkimi śrubami. Komandor McVay dostrzega śrubę prosto nad swoją głową. Już żegna się z życiem, gdy nieoczekiwanie kadłub krążownika staje w idealnym pionie i bezszelestnie, bez wzbudzania niebezpiecznych dla rozbitków wirów, niczym ogromny nóż wślizguje się pod wodę. Od wybuchu pierwszej torpedy mija 12 minut. 300 marynarzy z 1196--osobowej załogi idzie na dno wraz z okrętem.
Około 900 rozbitków walczy o życie w gigantycznej, ciągnącej się przez niemal 2 kilometry plamie oleju napędowego, który zalepia oczy, dławi, powoduje wymioty. W ciemnościach na krótko rozświetlanych księżycową poświatą chwytają się wszystkiego, co pływa po falach: kapoków, kamizelek ratunkowych, drewnianych części mebli, skrzynek po warzywach i po amunicji. Szczęśliwcy natrafiają na nieliczne zwodowane tratwy ratunkowe. Wśród czterometrowych fal słychać nawoływania: rozbitkowie za wszelką cenę chcą przyłączyć się do innych towarzyszy niedoli.
Jeszcze przed świtem na dno idą ci, którzy nie znaleźli żadnego pływającego przedmiotu. Umierają też ciężko ranni, którym koledzy po skoku za burtę zdołali założyć w wodzie kamizelki ratunkowe. Teraz zdejmują je i zmarli opadają pod wodę. Do świtu tonie niemal setka marynarzy.
Wschód słońca rozbitkowie witają z radością. Wreszcie mogą się ogrzać, odszukać dryfujących towarzyszy niedoli. Ale radość szybko mija. Słońce niemiłosiernie pali skórę omywaną przez słoną wodę. Po kilku godzinach twarze rozbitków pokrywają się sączącymi się pęcherzami. W najgorszej sytuacji są ci, których wybuchy wyrwały ze snu. Słońce praży ich nagie ciała, a namoknięte, sztywne sznurki od kapoków tną skórę niczym brzytwy. Wszystkich dręczy straszliwe pragnienie, ale wody pitnej nie ma - zapasy wypadły z wyrzucanych w panice za burtę tratew ratunkowych.
Mimo wszystko rozrzuceni na przestrzeni wielu kilometrów rozbitkowie nie tracą ducha. Zbierają się w większe grupy, nad którymi dowództwo obejmują najstarsi rangą oficerowie. Jednej z nich szefuje dowódca USS "Indianapolis" komandor McVay. Silniejsi opiekują się rannymi. Każdy stara się zmajstrować z kawałków odzieży jakieś osłony na głowę i twarz. Wszyscy pocieszają się, że choć do najbliższej wyspy jest kilkaset kilometrów, następnego dnia, gdy krążownik nie dopłynie w przewidywanym czasie do Filipin, ruszy akcja ratunkowa. Nie wiedzą, że wskutek ignorancji i bałaganu w dowództwie amerykańskiej marynarki sygnały SOS nadane w ostatniej chwili z pokładu krążownika zostaną zlekceważone, a zaginięcia wielkiego okrętu nikt nie zauważy przez następne trzy dni.
Późnym popołudniem jeden z rozbitków dryfujących w kamizelce ratunkowej nagle straszliwie krzyczy. Mimo kamizelki znika z głową pod wodą, wyskakuje, znów znika, wyskakuje, znika i już więcej nie pojawia się. Na wodzie rozlewa się plama krwi. Marynarze krzyczą, młócą fale rękami i nogami, by odstraszyć rekina. Zapach krwi zwabia jednak coraz więcej napastników. Wokół ciasno skupionych grup rozbitków powoli krążą złowrogie trójkątne płetwy. Dziesiątki płetw. Coraz częściej ktoś znika niczym wędkarski spławik pod wodą. Wszyscy wyczekują nocy jak wybawienia. Ale w ciemnościach wśród fal także rozlegają się przeraźliwe krzyki. Jeszcze 500 marynarzy padnie ofiarą rekinów i wyczerpania.

http://blogbiszopa.pl/2011/04/tragedia-uss-%E2%80%9Eindianapolis%E2%80%9D/ 

PS: w 1991 r. powstał film fabularny "Misja rekina" opowiadający o tej tragedii
http://www.filmweb.pl/film/Misja+Rekina-1991-38879

środa, 24 lipca 2013

24  lipca

Dziś przypada 15 rocznica premiery jednego z najlepszych filmów wojennych w historii

Swojego drugie Oscary otrzymali za zdjęcia do tego filmu Janusz Kamiński, a za reżyserię Steven Spielberg (jako ciekawostka swoje pierwsze Oscary otrzymali obaj w 1994 za inny znakomity film wojenny - "Lista Schindlera").

 Film rozsławiła scena lądowania w Normandii, na plaży "Omaha" 6 czerwca 1944 r.


Wykorzystano ją także jako jedną z misji w grze komputerowej Medal of Honor: Allied Assault.


Mało kto jednak wie że historia braci Ryanów miała miejsce naprawdę. Tyle że w rzeczywistości "Szeregowiec Ryan" był sierżantem i nosił nazwisko Niland, o czym w poniższym wpisie ze znakomitego Blogu Biszopa http://blogbiszopa.pl/2012/02/sierzant-niland/.


czwartek, 18 lipca 2013

18 lipca notka niehistoryczna-sportowa
Dziś urodziny obchodzą dwaj byli koszykarze  ligi NBA. Jeden - prawdziwa gwiazda, której świetnie rozwijającą się karierę pokrzyżowały kontuzję http://www.basketball-reference.com/players/h/hardaan01.html. To Anfernee"Penny" Hardaway - w połowie lat 90 wraz z Shaquillem O'Nealem filar Orlando Magic, uczestnik Finałów NBA w 1995 r. (te nieszczęsne rzuty osobiste Nicka Andersona w meczu nr.1...właściwie ustawiły przebieg całej serii z Houston Rockets którzy zdobyli wtedy swój drugi tytuł mistrzowski...po rok wcześniejszej bitwie z New York Knicks wygranej 4-3, teraz szybki sweep 4-0).



Ten drugi to Derek Anderson, na przełomie stuleci jeden z lepszych rzucających obrońców w NBA. http://www.basketball-reference.com/players/a/anderde01.html.  Nie zrobił tak błyskotliwej kariery jak pierwszy z bohaterów tej notki, ale osiągnął coś co tamtemu nie było dane - w 2006 r. zdobył swój upragniony pierścień mistrzowski w składzie Miami Heat, u boku...Shaquilla O'Neala. Los bywa czasem przewrotny...

czwartek, 11 lipca 2013

11lipca
Dziś 70 rocznica "krwawej niedzieli wołyńskiej"...Wieczny odpoczynek racz wszystkim dać Panie...wszystkim pomordowanym na Wołyniu i w Galicji Wschodniej podczas II wojny światowej

                                          Poniżej monumenty upamiętniające te zbrodnie:   

                                                na Cmentarzu Rakowickim w Krakowie

                                                oraz w Pawliwce (Porycku)  na Wołyniu

wtorek, 2 lipca 2013

Somma

53 lata po Gettysburgu miała miejsce najkrwawsza bitwa I wojny światowej - bitwa nad Sommą http://pl.wikipedia.org/wiki/Bitwa_nad_Somm%C4%85
Brytyjczycy postanowili wspomóc Francuzów walczących zaciekle od stycznia 1916 r  z Niemcami pod Verdun organizując swoją ofensywę na północnym odcinku frontu zachodniego. Jej cel był jeden - wykrwawić w jak największym stopniu Niemców. Autorem planu ofensywy był brytyjski generał Douglas Haig (jego karykaturalną wersję-generała Melchetta znakomicie sportretował w brytyjskim serialu komediowym "Czarna Żmija" Stephen Fry; na zdjęciu - jedyny cywil. PS - po prawej u góry - tak, tak...to najbardziej znany lekarz świata - doktor House czyli Hugh Laurie)

Ośmiodniowy ostrzał artyleryjski i wysadzenie pod stanowiskami niemieckimi kilku min o łącznej mocy ponad 70 ton trotylu nie przyniosło efektu. Niemcy stawili zacięty  opór i do połowy listopada kiedy to bitwa wygasła Brytyjczycy i Francuzi kosztem 800 tysięcy (!!!) ofiar, przy czterokrotnie mniejszych stratach niemieckich przesunęli linię frontu o 12 kliometrów w głąb pozycji niemieckich.
Poniżej: ostrzał brytyjskiej artylerii, atakujący Brytyjczycy, i opis pierwszego dnia bitwy -  najkrwawszego dnia w historii armii brytyjskiej pióra Włodzimierza Kalickiego


1 lipca 1916

Mecz wspaniały, choć przegrany

Wreszcie w miarę spokojna noc. Wreszcie można usłyszeć, co mówią koledzy w okopie, można nawet się zdrzemnąć.

Ale to tylko cisza przed prawdziwą burzą. O 7 rano 1537 angielskich dział, w tym niemal 500 ciężkich, zgromadzonych na wąskim, zaledwie 25-kilometrowym brytyjskim odcinku frontu we Francji, nad Sommą, wznawia ostrzał z niespotykaną siłą. Angielscy artylerzyści zwijają się jak w ukropie: ładują armaty, ryglują zamki, odpalają, ładują, ryglują, odpalają... Prędzej, prędzej, jeszcze prędzej. O 8 rano nie słychać już ani pojedynczych wystrzałów, ani nawet eksplozji, tylko potworny, apokaliptyczny grzmot. Nad liniami niemieckich okopów wznosi się rozświetlany wybuchami gigantyczny wał dymu i kurzu, który zamienia dzień w noc. Nigdy dotąd w dziejach wojen ostrzał artylerii nie był równie intensywny.

Tak właśnie wyobrażał sobie wstęp do ofensywy nad Sommą jej pomysłodawca, francuski generał Joseph Joffre. Alianckie sztaby uważają ją za najważniejszą operację w trzecim roku wojny światowej. Co prawda na tym obszarze nie ma żadnych celów strategicznych, ale prawdziwe cele tej ofensywy leżą daleko stąd. Przełamanie niemieckiego frontu tu, nad Sommą, ma odciążyć francuską armię, od lutego tego roku wykrwawiającą się w straszliwych walkach pod Verdun. Powinno także zmusić Niemców do wycofania znacznych sił z frontu wschodniego i do rzucenia ich nad Sommę. W ten sposób alianci pomogliby rosyjskiemu sojusznikowi. Rozpoczęta bowiem przed miesiącem wielka ofensywa carskiego generała Brusiłowa po początkowych błyskotliwych sukcesach została zatrzymana przez armie niemiecką i austro-węgierską.

Pół roku temu gen. Joffre miał wielkie plany. Niemiecką obronę zamierzał przełamać na froncie długości ponad 100 km ogromnymi siłami dwóch armii francuskich i jednej brytyjskiej. Ale z przeznaczonych do szturmu nad Sommą 40 dywizji piechoty w ciągu kilku miesięcy 24 zostały zmielone pod Verdun. Nad Sommę dotarło tylko 5 dywizji francuskich piechurów w charakterystycznych niebieskawych płaszczach, z połami zapinanymi wysoko na guziki i w nie mniej charakterystycznych hełmach z niewielkim daszkiem. Cały ciężar francuskiej ofensywy mają udźwignąć Brytyjczycy.

A jest to ciężar niemały. Nad Sommą nie było poważniejszych walk od jesieni 1914 roku. Przez ten czas Niemcy zamienili ten odcinek frontu w prawdziwą twierdzę. Ich obrona to dwa systemy ciągłych pozycji składających się z rozbudowanych na głębokość kilometra głębokich transzei i bunkrów. Między transzejami ciągną się już nie linie, ale szerokie na kilkadziesiąt metrów pola drutów kolczastych. Ale to jeszcze nic. Niemcy zajmują kredowe wzgórza, z których mają doskonały wgląd w pozycje aliantów. Przez półtora roku w twardej kredowej glebie tych wzgórz wyryli na głębokości około 10 metrów gigantyczną sieć podziemnych korytarzy, galerii i rozległych komór. Mieszczą się tam bunkry dla piechoty, kuchnie polowe, pralnie, szpitale, ogromne magazyny zapasów i amunicji. Podziemne miasteczko oświetlane jest lampami elektrycznymi zasilanymi przez podziemne elektrownie dieslowskie - tymczasem oświetlenie elektryczne w europejskich miastach to ciągle jeszcze rzadkość. Nawet najcięższe francuskie działa kolejowe kalibru 40 cm, wystrzeliwujące ważące tonę pociski, nie są w stanie zagrozić niemieckim podziemiom.

Głównodowodzący brytyjskimi siłami we Francji gen. sir Douglas Haig z grubsza zdaje sobie sprawę z trudności, jakie nad Sommą czekają jego żołnierzy. Wcześniej proponował przeprowadzenie ofensywy raczej we Flandrii, ale gen. Joffre zakrzyczał go. Gen Haig, który pozostaje pod wpływem swego charyzmatycznego francuskiego kolegi, zgodził się na Sommę.

Ale gen. Haig ma też swoje atuty. W styczniu brytyjski rząd wprowadził obowiązkowy pobór. Do armii napłynęły setki tysięcy rekrutów, także z Kanady, Nowej Zelandii, Południowej Afryki, Jamajki, Indii. Brytyjczycy w największej tajemnicy pośpiesznie produkują kolejne egzemplarze nowej cudownej broni - tanku. Opancerzony pojazd na gąsienicach, uzbrojony w armaty i karabiny maszynowe, niewrażliwy na ogień lżejszej artylerii, ma zmiażdżyć niemiecki opór.

Cały kłopot gen. Haiga w tym, że brakuje mu czasu. Tanki napływają powoli, a rekruci nie mają pojęcia o wojnie: strzelają Panu Bogu w okno, jak na majówce wychodzą z okopów, by popatrzeć na niemieckie pozycje, nie mają zielonego pojęcia o kryciu się w terenie podczas ataku. Dlatego gen. Haig poprosił gen. Joffre o rozpoczęcie ofensywy 15 sierpnia. "W żadnym wypadku! 1 lipca! 
Tylko 1 lipca!" - histerycznie krzyczał w odpowiedzi Joffre. Haig znów ustąpił.

Sześć dni temu zaczęło się artyleryjskie przygotowanie aliantów. W parę dób wystrzelono 1,5 mln pocisków - tyle, ile brytyjski przemysł zdołał wyprodukować przez pierwsze 11 miesięcy wojny. Niemieccy piechurzy zaczęli tracić słuch. Na domiar złego lunęły ulewne deszcze. Gdzieś na dnie zalanego błotnistą breją okopu, w opadających po eksplozjach grudach ziemi, szczątkach drewnianych umocnień, resztkach ciał zabitych czaił się wraz z kolegami i psem łącznikowym gefrajter Adolf Hitler.

Ale dzisiejsza poranna nawałnica pocisków nie ma sobie równej. Feerii wybuchów pośród niemieckich pozycji i gigantycznej ścianie dymu przyglądają się znad swoich okopów dziesiątki tysięcy brytyjskich oficerów i żołnierzy. Są wśród nich poeci Edmund Blunden, Robert Graves, John Masefield i obiecujący zawodowi wojskowi Bernard Law Montgomery i Archibald Wavell.

Od wielu tygodni najlepsi francuscy i brytyjscy górnicy po cichutku ryli w kredzie 300-metrowe korytarze - aż pod niemieckie podziemne miasteczka na wzgórzach. Komory na końcu korytarzy wypełnili tonami materiałów wybuchowych. Teraz odpalają te gigantyczne podziemne miny. Kratery po ich eksplozjach mają ponad 50 m średnicy i blisko 20 m głębokości.

Pośród huku dział rozlegają się gwizdki angielskich oficerów. Z zalanych wodą okopów gramolą się brytyjscy piechurzy. Każdy dźwiga tornister, a w nim 220 naboi i suchy prowiant, karabin, dwa granaty i jakiś dodatkowy sprzęt: kilof, łopatę, worek z piaskiem, klatkę z gołębiami pocztowymi. W sumie co najmniej 50 kilogramów. 120 tys. żołnierzy idzie w gęstych falach, ramię przy ramieniu. Na ich czele maszerują młodzi, także nieostrzelani oficerowie. Trzymają stary, dobry, brytyjski fason. Wielu niesie nad głowami parasolki - deszcz co prawda przestał w tym momencie padać, ale wyszło palące słońce. Inni wymachują laseczkami, kopią przed sobą futbolowe piłki. Widząc to, żołnierze nabierają otuchy i dziarsko maszerują pod lufy niemieckich karabinów maszynowych.

Tydzień artyleryjskiej nawały nie zdołał zniszczyć ich stanowisk. Udało się przetrwać także niemieckiej artylerii. Do południa pod ogniem pada 20 tys. zabitych Brytyjczyków i 40 tys. rannych - co drugi z atakujących. Zdobycze terytorialne nie przekraczają kilometra.

Wieczorem gen. Rees, dowódca 94. Brygady Piechoty, zapisuje w raporcie:


"Szli szereg za szeregiem ubrani jak na paradę i ani jeden żołnierz nie próbował się skryć przed ciężkim ogniem artylerii i karabinów maszynowych, który kładł ich trupem. (...) Raporty, jakie otrzymywałem od tych nielicznych, którzy przeżyli to wspaniałe natarcie, potwierdzają to, co widziałem. Nikt z naszych żołnierzy nie dotarł do linii frontu".

Gettysburg

Kolejny wpis, z lekkim opóźnieniem
150 lat temu stoczona została w dniach 1-3 lipca najkrwawsza bitwa w historii USA.Mowa tu o bitwie pod Gettysburgiem. http://pl.wikipedia.org/wiki/Bitwa_pod_Gettysburgiem
Stoczona została w trakcie wojny domowej, zwanej wojną secesyjną. http://pl.wikipedia.org/wiki/Wojna_secesyjna
Naprzeciw siebie stanęły wojska skonfederowanych stanów południowych http://pl.wikipedia.or/wiki/Skonfederowane_Stany_Ameryki i wojska stanów północnych czyli Unii http://pl.wikipedia.org/wiki/Unia_%28Stany_Zjednoczone%29. Po 3 dniach krwawych zmagań zwycięstwo odniosły siły Unii, lecz nie zdołały one rozgromić sił konfederackich, które zdołały
kilka dni później wycofać się za rzekę Potomac. Poniżej kolejno:  konfederacki  kawalerzysta i piechur wojsk Unii, literatura tematu i obraz bitwy w filmie, oraz jej literacka wizja pióra Włodzimierza Kalickiego.


3 VII 1863: Bardzo smutny dzień
Noc przynosi ulgę. Wreszcie ustępuje spiekota dręcząca żołnierzy obu stron. Na polach i wzgórzach pod Gettysburgiem opada kurz drugiego dnia bitwy. W ciemnościach słychać rozdzierające krzyki i jęki setek rannych, na przedpolu żołnierze obu stron szukają swoich towarzyszy broni. Wre gorączkowa praca w lazaretach po obu stronach frontu. Konne ambulanse zwożą setki rannych. Sanitariusze jednym rzutem oka rozstrzygają ich los. Ranni w ręce lub nogi, rokujący na przeżycie w paskudnych warunkach polowych, trafiają na długie drewniane stoły. Nie ma czasu na dezynfekcję czy tylko obmycie ran. Sanitariusze skrapiają rannym twarz eterem, zbryzgani krwią po białka oczu chirurdzy w świetle świec bez ceregieli amputują kończyny. Ranni w głowę, płuca lub brzuch układani są nieco dalej. Na nich szkoda czasu lekarzy; muszą umrzeć.
Nieludzko zmęczeni żołnierze śpią, ale ich dowódcy aż do świtu naradzają się i studiują mapy. Generałowie obu stron świetnie zdają sobie sprawę, że dzisiejsze starcie zakończy bitwę, a wynik bitwy przesądzi losy wojny i rozstrzygnie kwestię najważniejszą: czy Południe może wyłamać się ze wspólnoty Stanów Zjednoczonych i pójść własną drogą jako odrębne państwo związkowe wolnych stanów, czy też Północ utrzyma jedność USA? Innymi słowy: czy w północnej Ameryce będzie jeden gigant - Stany Zjednoczone, czy też dwa wielkie anglojęzyczne państwa o odmiennych ustrojach społeczno-politycznych.
Wojna domowa, której detonatorem stała się kwestia utrzymania niewolnictwa, jest bowiem finałem długiego procesu oddalania się południowej części Stanów Zjednoczonych Ameryki od Północy. Stany południowe to przede wszystkim rolnictwo, bawełna, niewolnictwo, to kultura ziemiańska. Na Południu przemysł i wielkie finanse są w powijakach, dominują wsie i małe miasteczka. Północ jest gospodarczym tygrysem ówczesnego świata, rozwija się w oszałamiającym tempie. Tu rosną wielkie miasta, nowoczesne fabryki. Amerykanie z miast Północy mawiają o sobie z dumą, że są społecznością mechaników. Różnice między Północą i Południem są tak wielkie, że narasta swoisty patriotyzm południowców, poczucie, iż biali z Południa są odrębnym narodem.
Przed trzema laty Karolina Południowa, a w ślad za nią kolejne stany Południa wystąpiły ze Stanów Zjednoczonych Ameryki i powołały nowe państwo - Stany Skonfederowane Ameryki. Wojna domowa stała się nieuchronna.
Północ jest silniejsza. Ma więcej ludności, dużo więcej fabryk zbrojeniowych i kapitału. Żołnierze federalni, w porządnych niebieskich mundurach, są świetne zaopatrzeni. Przed atakiem często porzucają nieporęczne koce i płaszcze - po bitwie dostaną przecież nowe! Strzelcy Konfederacji noszą zgrzebne szare kurtki z samodziału. Nierzadko walczą boso - do czasu, aż zdejmą buty z nóg zabitych żołnierzy federalnych. Są jednak groźnym przeciwnikiem - dobrze strzelają, są karni, walczą jak lwy. Obie strony biją się zaciekle, nie bacząc na ogromne straty. Południowcy walczą o wolność, tak jak ją rozumieją, i o niepodległość. Żołnierze Północy walczą o jedność państwa.
Dwa lata wojny nie przyniosły rozstrzygnięcia. Czas gra na niekorzyść Konfederacji, więc najlepszy dowódca Południa, gen. Robert E. Lee, postanowił przenieść walki na tereny przeciwnika. Jego niemal 80-tysięczna armia wkroczyła do federalnej Pensylwanii. Perspektywa spustoszenia tego bogatego stanu, zdobycia wielkich miast, Filadelfii, Baltimore, Pittsburgha i Nowego Jorku, dawała nadzieję na zachwianie gospodarką Północy i uratowanie niepodległości Południa. W ślad za armią gen. Lee ruszyła licząca 100 tys. żołnierzy federalna Armia Potomaku. Do decydującego starcia doszło pod Gettysburgiem. Przez dwa dni konfederaci gen. Lee nacierali na pozycje federalnych dowodzonych przez gen. George'a G. Meade'a. Uporczywie, w ciężkich walkach, spychali ich za miasto, na południe. Obie strony poniosły ogromne straty. W walkach w samym Gettysburgu zdziesiątkowany został przez Południowców polsko-niemiecki pułk federalny z Nowego Jorku. Błędy wybitnego dowódcy, jakim był gen. Lee, i nieudolność niektórych z jego generałów spowodowały jednak, że mimo lokalnych sukcesów ani pierwszego, ani drugiego dnia konfederaci nie rozstrzygnęli bitwy na swą korzyść.
Teraz, choć słabsi od przeciwnika, po raz trzeci ruszyć mają do szturmu.
Jest dobrze po pierwszej w nocy, gdy gen. Lee kończy opracowywać logistykę ewakuacji rannych w dzisiejszym starciu i rusza do gen. Longstreeta, swego najlepszego dowódcy polowego. Longstreet krytykuje plan walki przełożonego, ale gen. Lee upiera się przy fatalnym pomyśle frontalnego ataku na liczniejsze wojska federalne umocnione na wzgórzach.
O 3.45 nad ranem zaczyna się. Piechota i artyleria federalna uprzedza ogniem atak lewego skrzydła konfederatów na Wzgórze Culpa. Tutejsi mieszkańcy nazwali je tak od nazwiska właściciela pobliskiej farmy. Traf chce, że w szeregach konfederatów idących do szturmu jest syn farmera Culpa, Wesley. Wczoraj odwiedził ojca i siostry, teraz atakuje wzgórze swego imienia. Ciężkie walki trwają do 11 rano. Południowcy wycofują się. Na stokach Wzgórza Culpa pozostaje pięciuset zabitych w szarych mundurach Konfederacji. Wśród nich szeregowiec Wesley Culp.
Konfederaci tkwią w impasie. Gen. Lee postanawia, tak jak planował nad ranem, uderzyć całą mocą w centrum, na wzgórza tworzące tak zwany Grzbiet Cmentarny. Jego generałowie są przeciw. Ale Lee powiada tylko: "Ten atak musi się udać". O 13.07 w straszliwym upale 135 armat konfederatów rozpoczyna piekielny ostrzał umocnień wzgórza. Mimo obezwładniającego ognia własnej artylerii żołnierze i oficerowie Południa pełni są najgorszych przeczuć. Kiedy jednak kończy się kanonada, 11,5 tys. piechurów w szarych bluzach w nienagannym szyku schodzi z okopów w dolinę pod Grzbietem Cmentarnym. Huraganowy ogień federalnych kładzie ich pokotem, ale nadchodzą następni. W wielu miejscach zabici leżą jeden na drugim, w trzech warstwach. Konfederaci wdzierają się na szczyt. Zwycięstwo, zda się, jest na wyciągnięcie ręki. Ale żołnierze federalni walczą z równą zaciekłością i w końcu spychają niedobitki szarych mundurów w dolinę.
To koniec. Na kolejny atak konfederaci nie mają sił. Gen. Lee pociesza swoich generałów, roztrzęsionych i zrozpaczonych. Generał Pickett, którego dywizja szturmowała Grzbiet Cmentarny, nie może powstrzymać się od płaczu: "Generale, moja wspaniała dywizja została zmieciona z powierzchni ziemi!". "Pańscy ludzie zrobili wszystko, co w ludzkiej mocy. Wina jest wyłącznie moja" - odpowiada wspaniałomyślnie gen. Lee. Ale samokrytyka naczelnego wodza nikomu nie przynosi ulgi. Wszyscy czują, że Gettysburg jest końcem nadziei na niepodległość Południa. Wie o tym także gen. Lee, coraz bardziej milczący i ponury. Po północy widzi go jeden z dowódców kawalerii. Pociesza głównodowodzącego: "Był to dla pana ciężki dzień, generale".
Lee na to: "Tak, to był smutny, bardzo smutny dla nas dzień".