68 lat temu rozegrała się jedna z największych tragedii w dziejach US Navy (amerykańskiej marynarki wojennej).
Japoński okręt podwodny I-58 zatopił ciężki krążownik USS "Indianapolis". Z załogi liczącej 1195 osób uratowano zaledwie 316. Reszta zginęła podczas ataku, lub w przeważającej części (ponad 500 osób) zmarła z ran i wyniku ataków rekinów oczekując na pomoc, która nadeszła dopiero po 3 dniach. Dowódca japońskiej łodzi podwodnej nie mógł wiedzieć że gdyby zatopił "Indianapolis" parę dni wcześniej mógłby zmienić bieg tej wojny i bieg historii. Amerykański krążownik dostarczył bowiem 26 lipca na wyspę Guam ładunek uranu zamontowany następnie w pierwszej bombie atomowej zrzuconej 6 sierpnia tego roku przez Amerykanów na japońskie miasto Hiroszima. Więcej o tej tragedii w zamieszczonym poniżej artykule Włodzimierza Kalickiego, oraz we wpisie ze znakomitego Blogu Biszopa
30
lipca 1945
Rewanż
przed czasem
Hashimoto uważnie lustruje ocean przez peryskop. Księżyc wyszedł zza chmur, widoczność jest dobra, pusto aż po horyzont. Komandor rozkazuje wynurzyć się. Oficer, który pierwszy wyskakuje na pokład, natychmiast dostrzega w odległości 10 km czarną sylwetkę oświetloną przez księżyc. Japoński okręt zanurza się i przygotowuje do ataku. Hashimoto nie decyduje się na użycie kaitenów. Rozkazuje ustawić najnowocześniejsze superszybkie torpedy, w które wyposażono jego jednostkę, na głębokość 4 metrów. Wielki okręt przeciwnika rośnie w okularze peryskopu, jest już tylko 1400 metrów od zaczajonego w głębinach I-58.
Na pokładzie amerykańskiego ciężkiego krążownika USS "Indianapolis" na stanowiskach pozostają tylko nocne wachty; reszta załogi śpi. W kajucie dyżurnej śpi także, z powodu upału rozebrany do naga, dowódca okrętu, komandor Charles Butler McVay. 13 oficerów znajdujących się na pomoście bojowym jest w doskonałych humorach. W Europie wojna już się skończyła, na Pacyfiku skończy się wkrótce. Japończycy nie mają już sił atakować. Pomyślnie skończyła się też dziwna, tajna misja "Indianapolis", misja, po wykonaniu której krążownik właśnie płynie dalej na zachód, na Filipiny.
Przed dwoma tygodniami, w nocy 16 lipca, kordon żołnierzy obstawił stocznię Mare Island w San Francisco, w której właśnie skończył się remont USS "Indianapolis" uszkodzonego w czasie ciężkich walk z Japończykami o Okinawę. O czwartej nad ranem pod burtę krążownika podjechały dwie wojskowe ciężarówki. Na pierwszej znajdowała się 4,5--metrowa skrzynia. Portowy dźwig przeniósł ją na okręt. Mechanicy przymocowali skrzynię łańcuchami do pokładu. W chwilę później po trapie wszedł oddział uzbrojonych marines, którzy otoczyli skrzynię, by nie odstępować jej aż do końca rejsu.
Na drugiej ciężarówce stało niewielkie ołowiane wiadro z ołowianą pokrywą. Dwóch marynarzy przesunęło zwykły łom przez uchwyt wiadra i z wysiłkiem wniosło je na pokład, do pustej, reprezentacyjnej kabiny admiralskiej. Tam marynarze przyspawali do podłogi stalowe pierścienie, do nich zaś płytki z uchwytami. Wiadro wstawili między pierścienie, opletli je linami przeciągniętymi przez uchwyty. Jeden z konwojentów tajemniczego ładunku, major Robert Furman z Korpusu Inżynieryjnego armii, spiął liny kłódką, a klucz zawiesił na szyi.
Nikt z załogi nie miał pojęcia o zawartości skrzyni i wiadra. Komandor McVay wiedział tylko, że ma je dostarczyć na wyspę Tinian na Pacyfiku, skąd do nalotów na Japonię startowały superfortece B-29. W razie zatopienia krążownika miał obowiązek za wszelką cenę ratować tajemniczą skrzynię i niesamowicie ciężkie wiadro. Na wszelki wypadek w pobliżu kabiny admiralskiej ustawiono tratwę ratunkową.
W skrzyni znajdowała się tak zwana armata, mechanizm detonacyjny bomby atomowej nazwanej Little Boy (Mały Chłopiec). Ołowiane wiadro kryło ładunek uranu.
O 5.30 16 lipca, gdy tajemniczą skrzynię i ołowiane wiadro przymocowano do pokładu, na pustyni Jornada del Muerto w stanie Nowy Meksyk została zdetonowana pierwsza w historii bomba atomowa. Dwie i pół godziny później USS "Indianapolis" odcumował i ruszył na zachód, w stronę wyspy Tinian. Płynący z maksymalną prędkością krążownik dostarczył najważniejsze podzespoły bomby atomowej na Tinian. Little Boy ma być zrzucony na któreś z japońskich miast.
"Indianapolis" płynie teraz na Filipiny, by dołączyć do floty szykującej się do inwazji na Japonię.
Dwie minuty po północy 30 lipca komandor Hashimoto wydaje rozkaz: "Pal!". Sześć torped rusza w kierunku amerykańskiego okrętu. Niespełna minutę później Hashimoto dostrzega przez peryskop jaskrawopomarańczowe rozbłyski pod pierwszą wieżą artyleryjską, pod wieżą rufową i pod wieżą numer 2. Ogromne słupy wody unoszą się w górę i opadają na pokład. Japoński dowódca jest pewien, że zatopił amerykański pancernik. Nie może uwierzyć, że tak ważny okręt wysłano w rejs bez eskorty niszczycieli, i na wszelki wypadek rozkazuje zanurzyć I-58 na dużą, bezpieczną głębokość. Eksplozja pierwszej torpedy rzuca na pokład wszystkich pełniących na "Indianapolis" nocną wachtę.
Wyrwany ze snu komandor McVay nie zapomina o regulaminie - najpierw ubiera się, potem wybiega z kabiny. Niewiele jednak może zdziałać. Przez rozdarte wybuchem dno wlewają się ogromne ilości wody. Eksplozja drugiej torpedy wyrywa gigantyczną dziurę
w śródokręciu, zrywa przewody okrętowego systemu łączności, uszkadza radiostację, radar. Woda zalewa przednią kotłownię, unieruchamia dwie z czterech turbin. Krążownik płynie nadal, ale dość szybko zanurza się dziobem i przechyla na prawą burtę. W przedniej części kadłuba szaleją pożary. Oficerowie próbują zorganizować na własną rękę akcję ratunkową, ale coraz więcej marynarzy skacze za burtę.
Płonący dziób zanurza się coraz głębiej. Marynarze, którzy pozostali na pokładzie, odruchowo przebiegają na rufę. Po dziesięciu minutach jest ich tam ponad pięciuset. Nie ma paniki - nikt nie wierzy, że potężny krążownik może pójść na dno. Nagle rufa unosi się w górę, coraz wyżej i wyżej. Okręt tonie. Marynarze ociągają się jednak ze skokiem - teraz od fal dzieli ich wiele metrów. Gdy w końcu skaczą, nad ich głowami sterczy z wody na wysokość ponad 30 metrów rufa z ciągle obracającymi się wielkimi śrubami. Komandor McVay dostrzega śrubę prosto nad swoją głową. Już żegna się z życiem, gdy nieoczekiwanie kadłub krążownika staje w idealnym pionie i bezszelestnie, bez wzbudzania niebezpiecznych dla rozbitków wirów, niczym ogromny nóż wślizguje się pod wodę. Od wybuchu pierwszej torpedy mija 12 minut. 300 marynarzy z 1196--osobowej załogi idzie na dno wraz z okrętem.
Około 900 rozbitków walczy o życie w gigantycznej, ciągnącej się przez niemal 2 kilometry plamie oleju napędowego, który zalepia oczy, dławi, powoduje wymioty. W ciemnościach na krótko rozświetlanych księżycową poświatą chwytają się wszystkiego, co pływa po falach: kapoków, kamizelek ratunkowych, drewnianych części mebli, skrzynek po warzywach i po amunicji. Szczęśliwcy natrafiają na nieliczne zwodowane tratwy ratunkowe. Wśród czterometrowych fal słychać nawoływania: rozbitkowie za wszelką cenę chcą przyłączyć się do innych towarzyszy niedoli.
Jeszcze przed świtem na dno idą ci, którzy nie znaleźli żadnego pływającego przedmiotu. Umierają też ciężko ranni, którym koledzy po skoku za burtę zdołali założyć w wodzie kamizelki ratunkowe. Teraz zdejmują je i zmarli opadają pod wodę. Do świtu tonie niemal setka marynarzy.
Wschód słońca rozbitkowie witają z radością. Wreszcie mogą się ogrzać, odszukać dryfujących towarzyszy niedoli. Ale radość szybko mija. Słońce niemiłosiernie pali skórę omywaną przez słoną wodę. Po kilku godzinach twarze rozbitków pokrywają się sączącymi się pęcherzami. W najgorszej sytuacji są ci, których wybuchy wyrwały ze snu. Słońce praży ich nagie ciała, a namoknięte, sztywne sznurki od kapoków tną skórę niczym brzytwy. Wszystkich dręczy straszliwe pragnienie, ale wody pitnej nie ma - zapasy wypadły z wyrzucanych w panice za burtę tratew ratunkowych.
Mimo wszystko rozrzuceni na przestrzeni wielu kilometrów rozbitkowie nie tracą ducha. Zbierają się w większe grupy, nad którymi dowództwo obejmują najstarsi rangą oficerowie. Jednej z nich szefuje dowódca USS "Indianapolis" komandor McVay. Silniejsi opiekują się rannymi. Każdy stara się zmajstrować z kawałków odzieży jakieś osłony na głowę i twarz. Wszyscy pocieszają się, że choć do najbliższej wyspy jest kilkaset kilometrów, następnego dnia, gdy krążownik nie dopłynie w przewidywanym czasie do Filipin, ruszy akcja ratunkowa. Nie wiedzą, że wskutek ignorancji i bałaganu w dowództwie amerykańskiej marynarki sygnały SOS nadane w ostatniej chwili z pokładu krążownika zostaną zlekceważone, a zaginięcia wielkiego okrętu nikt nie zauważy przez następne trzy dni.
Późnym popołudniem jeden z rozbitków dryfujących w kamizelce ratunkowej nagle straszliwie krzyczy. Mimo kamizelki znika z głową pod wodą, wyskakuje, znów znika, wyskakuje, znika i już więcej nie pojawia się. Na wodzie rozlewa się plama krwi. Marynarze krzyczą, młócą fale rękami i nogami, by odstraszyć rekina. Zapach krwi zwabia jednak coraz więcej napastników. Wokół ciasno skupionych grup rozbitków powoli krążą złowrogie trójkątne płetwy. Dziesiątki płetw. Coraz częściej ktoś znika niczym wędkarski spławik pod wodą. Wszyscy wyczekują nocy jak wybawienia. Ale w ciemnościach wśród fal także rozlegają się przeraźliwe krzyki. Jeszcze 500 marynarzy padnie ofiarą rekinów i wyczerpania.
http://blogbiszopa.pl/2011/04/tragedia-uss-%E2%80%9Eindianapolis%E2%80%9D/
PS: w 1991 r. powstał film fabularny "Misja rekina" opowiadający o tej tragedii
http://www.filmweb.pl/film/Misja+Rekina-1991-38879